Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2011

Jedyna taka

Kate Bush, 50 Words For Snow, 2011 50 synonimów dla słowa śnieg jest ideą o tyle niedorzeczną, co idealnie stworzoną dla artystki pokroju Kate Bush, od dawna mającej opinię mistrzyni przekształcania kiczu i ekscesów w poważne artystycznie, olśniewające fantazją wypowiedzi. Na swojej najnowszej płycie "50 Words For Snow" po raz kolejny udaje się jej pogodzić oryginalną formę muzyczną z szalenie idiosynkratycznymi wizjami. Wizjami, które bardziej osobliwe być już chyba nie mogą, bo raczej nigdzie indziej nie znajdziemy tak niepohamowanej erupcji słowotwórstwa, jak w utworze tytułowym. Zaproszony aktor Stephen Fry z afektacją recytuje w większości wymyślone, zabawne słowa jak "boomerangablanga" lub "spangladasha", a w międzyczasie Kate pieszczotliwie dopinguje go wyśpiewując "Come on, man, you've got 44 to go". W przepięknym "Misty" artystka śpiewa o miłości do bałwana, który po upojnej nocy roztapia się, a w "Wild Man" tra

Kanye Westowski moment

Drake, Take Care, 2011 Introspektywne, auto-tune'owe R&B ze smutnym hip hopem zainicjował w 2008 roku wielebny Kanye West na "808s & Heartbreak", i od tamtej pory można mówić o mini ruchu w czarnej muzyce popowej. Za wydawało się ślepą ścieżką Westa nagle w mainstreamie podążyli inni raperzy, Drake i Kid Cudi, udowadniając że w wolnych tempach i narcystycznym użalaniu się nad sobą tkwi spory potencjał. "Thank Me Later" i obie części "Man on the Moon" były stroną emo hip hopu, miejscem w którym raperzy wyzbywali się postawy macho i braggadocio na rzecz głębokich westchnień, wrażliwych deklaracji i otwartego wyznawania własnych słabości. Przynajmniej tak to wyglądało na papierze. W tym roku kontynuację zadumanego, introspektywnego tonu powyższych płyt da się usłyszeć na dwóch rewelacyjnych albumach R&B, The Weeknd i Franka Oceana , jak i drugim dziecku Bon Ivera czy debiucie Jamesa Blake'a. Nie wiem czy te albumy miały jakiś większy w

Anemiczny crooner

Atlas Sound, Parallax, 2011 Patrząc tylko na okładkę najnowszej oferty solowego projektu Bradforda Coxa, można by wywnioskować, że zamiast niego widzimy Nicka Cave'a. Do tego ten staroświecki mikrofon, jakby stwarzający iluzję, że nie jest to płyta z muzyką alternatywną, lecz nowa propozycja jakiegoś pieśniarza. Pomysł przedni, muszę przyznać. Każda z poprzednich płyt, czy to pod tym szyldem, czy z bardziej znanym Deerhunterem, zawierała wyjątkowo specyficzną, psychodeliczno-anemiczną aurę, odzwierciedlającą aparycję i fizjonomię Coxa. Jego letargiczny śpiew, balansujący na pograniczu katatonii i somnambulizmu był dobrym partnerem dla narkotycznych eksploracji dźwiękowych, ale tylko huraoptymiści i fanatycy mogliby uznać Bradforda za wokalistę i melodyka wielkiego formatu. Jako melodyk jest skąpy - co najwyżej rozwija szczątkowe odcinki melodyczne na kilku akordowych konstrukcjach. Z Atlas Sound, bardziej niż w Deerhunterze, tka relaksacyjny, ambientowy kokon, z którego nie rezyg

Okultyści

Blood Ceremony, Living With The Ancients, 2011 Okultystyczny doom metal i rustykalny folk rock? Czemu nie. Kanadyjskie Blood Ceremony to bękart Jethro Tull (flet) i Coven (ekspresyjna wokalistka), z riffami pod Black Sabbath. Ich muzyka ma w sobie tradycyjny, lekko kiczowaty rodzaj magnetyzmu dźwiękowego, który odnaleźć można nie tylko u powyższych zespołów, ale także na obskurnych proto-metalowych i hard rockowych albumach z początku lat 70-tych, nagrywanych przez zespoły jak Black Widow czy Lucifer's Friend (to by była odpowiednia nazwa dla zespołu). Kto lubi takie klimaty, to znajdzie na "Living With The Ancients" podobny bagaż stylistyczny - wolne, soczyste riffy, staromodne brzmienie organów, mocny, pewny wokal, solówki na flecie i gitarze. Tematykę tekstów z pewnością pochwaliłby Anton LaVey, bo pełno tu opowieści o sabatach czarownic, uprawianiu czarnej magii i czczeniu władcy much. Brzmi to zabawnie, ale dla mnie sprawdza się to o wiele lepiej w tego typu muzyce

Stary i młody

Tom Waits, Bad As Me, 2011 Warto zastanowić się która twarz Waitsa jest prawdziwsza - przepitego beatnika z płyty "Small Change", jarmarcznego eksperymentatora godnego Captaina Beefhearta z "Swordfishtrombones", czy bluesmana wagabundy z "Bad As Me". Za wskazówkę może posłużyć mamutowe, trzy płytowe wydawnictwo "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards" z 2006 roku, które z dzisiejszej perspektywy stanowić może papierek lakmusowy twórczości muzyka, ładne, rzetelne ukazanie jego trzech różnych natur. Choć "Bad As Me" to kompilacja premierowych utworów, to jednak spokojnie rozsadzające, rockowo-bluesowe "Raised Right Men" i wypłakane "Talking At The Same Time" mogłyby trafić na odpowiednio Brawlers i Bawlers. I taka właśnie jest muzyka z najnowszej płyty - piekielnie witalna, podlana whiskey, nawiedzona, natchniona. Staroświecka do bólu, co tylko działa na jej korzyść. Żwawość i energia Waitsa po prostu mnie zabija

Z cyklu odkryć

Bill Fay, Bill Fay (1970) i Time Of The Last Persecution (1971) To bez dwóch zdań moje największe odkrycie muzyczne od dłuższego czasu (po raz kolejny chartsy na RYMie są nieocenione). Dwie pierwsze płyty angielskiego artysty Billa Faya, przez długi czas bardzo nieznanego i okrutnie zapomnianego, po czterdziestu latach od swojego wydania mogą się dziś pochwalić statusem "lost classic", który zresztą pasuje do nich jak ulał. Słowo zagubione jest tutaj szczególnie trafne, bo niestety długo "Bill Fay" i "Time Of The Last Persecution" były pozycjami trudno dostępnymi, chodzącymi za horrendalne sumy. Na szczęście zremasterowane reedycje z 2005 roku nie tylko zmieniły tą postać rzeczy, ale przede wszystkim wygrały sobie znakomite recenzje w prasie brytyjskiej, uwagę na którą od dawna zasługiwały. Jakoś tak się składa, że gdy zaczynam je słuchać, to od razu pojawia się mi pewien obraz przed oczami, więc pozwolę sobie na małą dawkę fantazji (w kilku miejscach p