Tom Waits, Bad As Me, 2011
Toro Y Moi, Freaking Out, 2011
Warto zastanowić się która twarz Waitsa jest prawdziwsza - przepitego beatnika z płyty "Small Change", jarmarcznego eksperymentatora godnego Captaina Beefhearta z "Swordfishtrombones", czy bluesmana wagabundy z "Bad As Me". Za wskazówkę może posłużyć mamutowe, trzy płytowe wydawnictwo "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards" z 2006 roku, które z dzisiejszej perspektywy stanowić może papierek lakmusowy twórczości muzyka, ładne, rzetelne ukazanie jego trzech różnych natur. Choć "Bad As Me" to kompilacja premierowych utworów, to jednak spokojnie rozsadzające, rockowo-bluesowe "Raised Right Men" i wypłakane "Talking At The Same Time" mogłyby trafić na odpowiednio Brawlers i Bawlers. I taka właśnie jest muzyka z najnowszej płyty - piekielnie witalna, podlana whiskey, nawiedzona, natchniona. Staroświecka do bólu, co tylko działa na jej korzyść. Żwawość i energia Waitsa po prostu mnie zabija - brzmi jak człowiek opętany, kąpany w gorącej wodzie, wciąż się gdzieś śpieszący, niecierpliwy. Nawet ballady za pierwszym razem przemykają szybko i niepostrzeżenie, niemalże nie odsłaniając swojego refleksyjnego piękna.
Siedemnasty wojaż Waitsa przez Amerykę, przez muzyczną spuściznę Chicago, Nowego Orleanu i Missisipi, wyryczany i wypłakany w stylu, który jedynie on potrafi wyartykułować, udowadnia że nie tylko Robert Johnson musiał spotkać diabła na rozdrożu dróg i sprzedać swoją duszę za wielki talent. W przeciwieństwie do Johnsona, i na nasze szczęście, Waits jest lepszym negocjatorem.
♫♫♫½
Siedemnasty wojaż Waitsa przez Amerykę, przez muzyczną spuściznę Chicago, Nowego Orleanu i Missisipi, wyryczany i wypłakany w stylu, który jedynie on potrafi wyartykułować, udowadnia że nie tylko Robert Johnson musiał spotkać diabła na rozdrożu dróg i sprzedać swoją duszę za wielki talent. W przeciwieństwie do Johnsona, i na nasze szczęście, Waits jest lepszym negocjatorem.
♫♫♫½
Highlight: Satisfied
Toro Y Moi, Freaking Out, 2011
Chazwick Bundick to dla wielu Bóg chillwave'u, ale mnie jakoś wcześniej nie potrafił wygrać swoimi retro polucjami. Teraz jednak jego silna ewokacja czasów, gdy Michael Jackson czy Prince wyciągali z szuflady jedno uniwersalne arcydzieło za drugim, trafia w sam raz. R&B i funk zawsze ze sobą dobrze współżyły, to wiadome, ale Chaz pozwolił sobie trochę pofantazjować, więc dodał kapki disco i house'u, co nawet bardziej zintensyfikowało smakowity, czekoladowy smak tego muzycznego musu. Wszystko tutaj jest jak trzeba - krótko (5 utworów, raptem jakieś 20 minut), na temat, niezmiernie przyjemne, natychmiast odsyłające myślami do gorącego lata, palemek w drinku i odkrytych basenów. W takiej grze Chaz pokonuje inną udaną, tegoroczną epkę Jensena Sportaga. Jeżeli tylko będzie umiał nagrać długograj na takim poziomie, to i ja się dołączę do wyznawców.
♫♫♫½
♫♫♫½
Highlight: I Can Get Love
8/10 to za dużo wg mnie jak na tą płytę toro. Obyło się przecież bez zaskoczenia, bez szału, fajerwerków. Jest po prostu dostatecznie ok...
OdpowiedzUsuńByć może za dużo, ale mi bardzo odpowiada jej aura. Koleś nagrał w końcu coś co mi się podoba, nawet jeśli pozbawione zaskoczeń w stosunku do tego co robił wcześniej.
OdpowiedzUsuń