Rufus Wainwright, Out of the Game, 2012
Długo kazał czekać Rufus Wainwright na powrót do tego, co umie robić najlepiej, czyli pisania znakomitych, ambitnych kompozycji. Od czasu wydania przekombinowanej i nierównej "Release The Stars" pięć lat temu, artysta pogrążał się w projektach, które być może zyskiwały mu przychylności ze strony konserwatywnej publiczności, lecz z każdym kolejnym krokiem oddalały jego dotychczasową bazę fanów. Sam muszę przyznać, że w pewnym momencie mocno rozminęła mi się droga z muzyką człowieka, którego pierwsze cztery płyty nie schodziły przez długie miesiące z mojego odtwarzacza. Sprawa przybrała niemal opłakany stan w 2010 roku, gdy premierę miał intrygujący w założeniu, ale monotonny w egzekucji longplay "All Days Are Nights: Songs for Lulu". Omal nie obwieściłem wtedy, że jako autorski pieśniarz Wainwright nie ma już nic do powiedzenia. Dobrze, że pohamowałem swój wyrok, bo jego najnowsze dzieło, "Out of the Game" to drugie pełnoprawne arcydzieło 2012 roku (po Robercie Glasperze), wielki powrót do formy. Chytrze wystylizowany na muzykę popową lat 70-tych, album urzeka liryzmem i bogatym wachlarzem stylistycznym (trochę soulu, glam rocka, AOR, country rocka i folku). Kompozycje są bardziej popowe i taneczne niż kiedykolwiek wcześniej, ale nigdy nie czuć żalu za dawną kwiecistością i operową ornamentyką, tak charakterystyczną dla dwóch części "Want". Dzieje się tak po części dzięki pracy producenta Marka Ronsona, który przeobraził Wainwrighta w rasowego, popowego wundermana.
Pierwsze dźwięki otwierającego płytę tytułowego utworu świetnie oddają charakter całości. Leniwe akordy gitary i podobnie swobodny, płynny głos Rufusa wraz z okazjonalnymi chórkami znakomitego wzdłuż całej płyty zespołu Dap-Kings budują barwny, ciepły świat eleganckich melodii i brzmień. Jak zwykle, utwory są bogato zaaranżowane (fortepian, organy, saksofony, akordeon), ale to co w nich zaskakującego i świeżego, to mądra powściągliwość i dyskrecja autora. Nawet w najbardziej kolorowym i szalonym aranżacyjnie "Welcome to the Bali", pod którym podpisać mogliby się The Beatles z okresu Pieprza czy Van Dyke Parks, nigdy nie słychać przesytu, przeładowania. Wyrafinowana, ale przystępna: taka jest teraz twórczość wybitnego Kanadyjczyka.
Wspominając na początku o bogactwie materiałowym "Out of the Game" wcale nie przesadzałem. Gdyby zacząć wymieniać wyróżniające się kompozycje, to musiałbym wypisać każdy indeks. Bo taka rzec by można niepozorna "Barbara", z mieniącym się brzmieniem syntezatora i tęskną melodią na prostym pogłosie pozostaje długo w pamięci po zakończeniu ostatniego taktu. Najbliższy dawnym latom "Montauk" to nierozbuchany Phillip Glass na broadwayu, a następujący po nim "Bitter Tears" to porywający skok w stronę disco Abby. Melancholijny "Respectable Dive" mruga do "Harvest" Neila Younga, by zostać następnie zastąpionym przez genialne "The Perfect Man", gdzie wyeksponowana linia basu i lekko funkowa gitara to wykapany Elton John z pierwszej połowy lat 70-tych, a nieskazitelny refren sięga do artystycznej stratosfery. Gdy można pomyśleć, że nie da się lepiej, dwie ostatnie kompozycje okazują się być może najpiękniejszą sekwencją utworów w karierze artysty. "Song Of You", dedykowana obecnemu partnerowi, brzmi jak staroświecki miłosny standard, prawdziwy wyciskacz łez, którego usłyszenie dziś gdziekolwiek u kogokolwiek jest tak samo prawdopodobne jak ujrzenie mitycznego wieloryba Melville'a. Równie wzruszająca jest zamykająca album folkowa elegia "Candles", hołd dla zmarłej 2 lata temu matki, Kate McGarrigle. Doprawdy, ciche, idealne pożegnanie.
Tu i ówdzie pojawiły się już głosy, że artysta niepotrzebnie stara się być tak popowy, bo jego siła zawsze tkwiła w "inności", przynależności do klasycznej kompozycji, kabaretu, czy opery. Nawet jeśli jest w tym ziarenko prawdy, to ja zwrot artysty uważam za bardzo rozsądny, bo powracające jak bumerang przy każdym kolejnym wydawnictwie zarzuty o nadętości i pretensjonalności zmęczyły go na tyle, że wycofał się niepotrzebnie na hermetyczny grunt. Teraz będąc spokojniejszym i być może szczęśliwszym w życiu, Wainwright nie musi już nic udowadniać. I co najważniejsze w tym wypadku, na wpół autobiograficzne wyznania pozwalają słuchaczowi na bardziej osobisty kontakt z jego światem i muzyką. A to, w ogólnym rozrachunku, pozwala mi myśleć o "Out of the Game" jako najlepszym albumie od czasu "Want Two".
♫♫♫♫½
Długo kazał czekać Rufus Wainwright na powrót do tego, co umie robić najlepiej, czyli pisania znakomitych, ambitnych kompozycji. Od czasu wydania przekombinowanej i nierównej "Release The Stars" pięć lat temu, artysta pogrążał się w projektach, które być może zyskiwały mu przychylności ze strony konserwatywnej publiczności, lecz z każdym kolejnym krokiem oddalały jego dotychczasową bazę fanów. Sam muszę przyznać, że w pewnym momencie mocno rozminęła mi się droga z muzyką człowieka, którego pierwsze cztery płyty nie schodziły przez długie miesiące z mojego odtwarzacza. Sprawa przybrała niemal opłakany stan w 2010 roku, gdy premierę miał intrygujący w założeniu, ale monotonny w egzekucji longplay "All Days Are Nights: Songs for Lulu". Omal nie obwieściłem wtedy, że jako autorski pieśniarz Wainwright nie ma już nic do powiedzenia. Dobrze, że pohamowałem swój wyrok, bo jego najnowsze dzieło, "Out of the Game" to drugie pełnoprawne arcydzieło 2012 roku (po Robercie Glasperze), wielki powrót do formy. Chytrze wystylizowany na muzykę popową lat 70-tych, album urzeka liryzmem i bogatym wachlarzem stylistycznym (trochę soulu, glam rocka, AOR, country rocka i folku). Kompozycje są bardziej popowe i taneczne niż kiedykolwiek wcześniej, ale nigdy nie czuć żalu za dawną kwiecistością i operową ornamentyką, tak charakterystyczną dla dwóch części "Want". Dzieje się tak po części dzięki pracy producenta Marka Ronsona, który przeobraził Wainwrighta w rasowego, popowego wundermana.
Pierwsze dźwięki otwierającego płytę tytułowego utworu świetnie oddają charakter całości. Leniwe akordy gitary i podobnie swobodny, płynny głos Rufusa wraz z okazjonalnymi chórkami znakomitego wzdłuż całej płyty zespołu Dap-Kings budują barwny, ciepły świat eleganckich melodii i brzmień. Jak zwykle, utwory są bogato zaaranżowane (fortepian, organy, saksofony, akordeon), ale to co w nich zaskakującego i świeżego, to mądra powściągliwość i dyskrecja autora. Nawet w najbardziej kolorowym i szalonym aranżacyjnie "Welcome to the Bali", pod którym podpisać mogliby się The Beatles z okresu Pieprza czy Van Dyke Parks, nigdy nie słychać przesytu, przeładowania. Wyrafinowana, ale przystępna: taka jest teraz twórczość wybitnego Kanadyjczyka.
Wspominając na początku o bogactwie materiałowym "Out of the Game" wcale nie przesadzałem. Gdyby zacząć wymieniać wyróżniające się kompozycje, to musiałbym wypisać każdy indeks. Bo taka rzec by można niepozorna "Barbara", z mieniącym się brzmieniem syntezatora i tęskną melodią na prostym pogłosie pozostaje długo w pamięci po zakończeniu ostatniego taktu. Najbliższy dawnym latom "Montauk" to nierozbuchany Phillip Glass na broadwayu, a następujący po nim "Bitter Tears" to porywający skok w stronę disco Abby. Melancholijny "Respectable Dive" mruga do "Harvest" Neila Younga, by zostać następnie zastąpionym przez genialne "The Perfect Man", gdzie wyeksponowana linia basu i lekko funkowa gitara to wykapany Elton John z pierwszej połowy lat 70-tych, a nieskazitelny refren sięga do artystycznej stratosfery. Gdy można pomyśleć, że nie da się lepiej, dwie ostatnie kompozycje okazują się być może najpiękniejszą sekwencją utworów w karierze artysty. "Song Of You", dedykowana obecnemu partnerowi, brzmi jak staroświecki miłosny standard, prawdziwy wyciskacz łez, którego usłyszenie dziś gdziekolwiek u kogokolwiek jest tak samo prawdopodobne jak ujrzenie mitycznego wieloryba Melville'a. Równie wzruszająca jest zamykająca album folkowa elegia "Candles", hołd dla zmarłej 2 lata temu matki, Kate McGarrigle. Doprawdy, ciche, idealne pożegnanie.
Tu i ówdzie pojawiły się już głosy, że artysta niepotrzebnie stara się być tak popowy, bo jego siła zawsze tkwiła w "inności", przynależności do klasycznej kompozycji, kabaretu, czy opery. Nawet jeśli jest w tym ziarenko prawdy, to ja zwrot artysty uważam za bardzo rozsądny, bo powracające jak bumerang przy każdym kolejnym wydawnictwie zarzuty o nadętości i pretensjonalności zmęczyły go na tyle, że wycofał się niepotrzebnie na hermetyczny grunt. Teraz będąc spokojniejszym i być może szczęśliwszym w życiu, Wainwright nie musi już nic udowadniać. I co najważniejsze w tym wypadku, na wpół autobiograficzne wyznania pozwalają słuchaczowi na bardziej osobisty kontakt z jego światem i muzyką. A to, w ogólnym rozrachunku, pozwala mi myśleć o "Out of the Game" jako najlepszym albumie od czasu "Want Two".
♫♫♫♫½
Komentarze
Prześlij komentarz