Recenzja napisana jakoś niedługo po premierze, ale zapomniałem ją umieścić. Więc robię to teraz.
W
osobliwym miejscu znajduje się w tej chwili jedna z największych ikon amerykańskiej
kultury. Niegdyś pierwszy superbohater zarówno w komiksie, jak i dużej
hollywoodzkiej produkcji, od co najmniej dwóch dekad klasyfikowany jest jako
endemit dawnej ideologii, zupełnie oderwany od postmodernistycznych
dekonstrukcji komiksowych herosów z drugiej połowy lat 80.
Jego słabnącą pozycję potwierdzał już Superman: Powrót Bryana Singera, który pomimo niezłych recenzji w trakcie premiery nie okazał się sukcesem na jaki liczyli szefowie wytwórni, stąd plany sequela zostały porzucone, a o samym filmie mało kto dziś pamięta. W dobie restartowania kolejnych serii przygód herosów popkultury, reboot Supermana wydaje się o tyle logicznym krokiem, że ma w założeniu przywrócić go nowym generacjom. Problem, jaki napotkało DC i Warner jest taki, że krajobraz filmów o superbohaterach przejął na dobre Disney. I choć żadna z propozycji Marvela (poza X-Men: Pierwsza klasa) nie ma szans stanąć we szranki z trylogią Christophera Nolana, to z punktu biznesowego może się cieszyć długim i intratnym życiem, gdzie tamta jest definitywnie zakończona, nawet jeśli poczyniono niezbyt trafne starania, by to zmienić. Obecnie, to nigdy nie mający większego znaczenia w sektorze komiksowym Iron Man za sprawą magnetyzmu Roberta Downey Jr. stanowi nowy paradygmat, jak powinno się budować franchise’y. W najnowszej i najlepszej odsłonie perypetii Tony’ego Starka, pod batutą Shane’a Blacka stworzono niemal idealny przepis na letnią, blockbusterową zabawę: powagę umiejętnie ożeniono z mocną zgrywą, smukle wprowadzono autotematyczne żarty z kina akcji, zaskakując zarazem koncepcją czarnego bohatera. Jeszcze tylko odpowiednia mikstura efektownych sekwencji akcji z zabawnymi i niegłupimi dialogami, a miliard dolarów jest w zasięgu ręki. Wielka riposta DC to z kolei antyteza powyższych punktów. Człowiek ze stali jest najprościej mówiąc przedłużeniem stylu, jaki prezentowany był w trylogii Batmana: Epicka historia, wielkie idee, skonfliktowani wewnętrznie bohaterzy i grobowa powaga. Dlatego Superman rzadko kiedy przypomina siebie samego, będąc bardziej napakowaną wersją ponuraka Bruce’a Wayne’a, aniżeli postacią z komiksów Johna Byrne’a czy Granta Morrisona.
Jego słabnącą pozycję potwierdzał już Superman: Powrót Bryana Singera, który pomimo niezłych recenzji w trakcie premiery nie okazał się sukcesem na jaki liczyli szefowie wytwórni, stąd plany sequela zostały porzucone, a o samym filmie mało kto dziś pamięta. W dobie restartowania kolejnych serii przygód herosów popkultury, reboot Supermana wydaje się o tyle logicznym krokiem, że ma w założeniu przywrócić go nowym generacjom. Problem, jaki napotkało DC i Warner jest taki, że krajobraz filmów o superbohaterach przejął na dobre Disney. I choć żadna z propozycji Marvela (poza X-Men: Pierwsza klasa) nie ma szans stanąć we szranki z trylogią Christophera Nolana, to z punktu biznesowego może się cieszyć długim i intratnym życiem, gdzie tamta jest definitywnie zakończona, nawet jeśli poczyniono niezbyt trafne starania, by to zmienić. Obecnie, to nigdy nie mający większego znaczenia w sektorze komiksowym Iron Man za sprawą magnetyzmu Roberta Downey Jr. stanowi nowy paradygmat, jak powinno się budować franchise’y. W najnowszej i najlepszej odsłonie perypetii Tony’ego Starka, pod batutą Shane’a Blacka stworzono niemal idealny przepis na letnią, blockbusterową zabawę: powagę umiejętnie ożeniono z mocną zgrywą, smukle wprowadzono autotematyczne żarty z kina akcji, zaskakując zarazem koncepcją czarnego bohatera. Jeszcze tylko odpowiednia mikstura efektownych sekwencji akcji z zabawnymi i niegłupimi dialogami, a miliard dolarów jest w zasięgu ręki. Wielka riposta DC to z kolei antyteza powyższych punktów. Człowiek ze stali jest najprościej mówiąc przedłużeniem stylu, jaki prezentowany był w trylogii Batmana: Epicka historia, wielkie idee, skonfliktowani wewnętrznie bohaterzy i grobowa powaga. Dlatego Superman rzadko kiedy przypomina siebie samego, będąc bardziej napakowaną wersją ponuraka Bruce’a Wayne’a, aniżeli postacią z komiksów Johna Byrne’a czy Granta Morrisona.
Winy
trzeba szukać w scenariuszu Davida S. Goyera i Nolana. W ich opracowaniu Człowiek ze stali jest opowieścią
wymęczoną, rozdymaną do granic możliwości, nieznośnie patetyczną. Popełnili ten
sam błąd, który szpecił trylogię Batmana, czyli tłumaczenie wydarzeń w sposób
łopatologiczny, tak jakby nie wierzyli, że współczesny widz potrafi zrozumieć,
co się dzieje na ekranie. Jednak tam bronili się wizją wielowymiarową i
prowokującą do różnych interpretacji, zaś Superman prowokować może jedynie
ziewanie i obojętność. Co gorsze, jest pozbawiony płynności narracyjnej, co
zaskakuje w przypadku takiego specjalisty od widowisk jak Zack Snyder. Sprawiająca
wrażenie poskładanej na chybił trafił, nielinearna historia odnosi odwrotny
skutek od zamierzonego. Nawet obiecujące motywy, jak obecność Supermana na ziemi
– Boga wśród ludzi - zostają jedynie liźnięte i ostatecznie szybko porzucone
dla niesamowicie rozciągniętych w czasie bijatyk. Owszem, w rękach takiego
maksymalisty i wizualisty jakim jest Snyder, efekty specjalne i inscenizacje
rozwałek robią wrażenie, ale nie dość, że są dalekie od przełomowych, to ciężko
się nimi zachwycać w kontekście lichego i pretekstowego scenariusza. Momenty
prawdziwie zapadające w pamięć są krótkie i nieliczne, jak chociażby pierwszy
lot Supermana, który w swojej ekscytacji poznawania własnych mocy, przypomina analogiczne
sekwencje z ostatniego rebootu Spider-Mana.
Henry
Cavill w głównej roli sprawdza się dość przyzwoicie, zważywszy gdy weźmie się
pod uwagę zakres jego działań, ograniczony głównie do słuchania innych i
okazjonalnego wyduszania z siebie kilku banalnych sentencji. Tego samego zaś
nie można powiedzieć o Amy Adams w roli Louis Lane, która jest postacią wyciętą
z tektury, pozbawioną uroku i zadziorności Margot Kidder z pierwszych filmów. To
zasadniczo tłumaczy brak chemii między aktorami. Jedynie Michael Shannon jako
Generał Zod wnosi coś od siebie, bo jest antagonistą na poły tragicznym,
opętanym przywróceniem chwały Kryptonu nawet w imię rzezi całej populacji innej
planety. Przynajmniej jego modus operandi jest konkretnie umotywowany.
W
końcu, gdy dochodzimy do rozczarowującego finału, stworzonego na wzór obrazu
zagłady Nowego Jorku z Avengers,
potwierdzającego, że Hollywood już na dobre wymazało 11 września ze swojej
świadomości, pozostaje uczucie żalu ze zmarnowanego potencjału. Teraz nadzieja
w tym, że następnym razem Superman nie okaże się nielotem i w końcu wzbije
wysoko w przestworza.
★★
Komentarze
Prześlij komentarz