Marvin Gaye, Here, My Dear, rok 1978
Miałem ostatnio okazję odświeżyć sobie klasyczne pozycje muzyki soulowej z lat 60. i 70., po części dzięki jednemu z podrozdziałów mojej pracy licencjackiej. Wśród albumów, które powróciły do mnie po dłuższym czasie, nie mogło zabraknąć mojego ulubionego wokalisty soulowego, Marvina Gaye'a. W latach 70. to on jako pierwszy przełamał tematyczne status quo, jakie panowało w muzyce soulowej. Pomimo iż utwory z wytwórni Motown czy Stax były wspaniałe, pierwsze dzięki swojej przyjaznej popowej perfekcji, a drugie dzięki szorstkiej spontaniczności, to zazwyczaj całościowo albumy wydawane przez wykonawców należących do tych wytwórni składały się z kilku porywistych singli i zbyt dużej ilości wypełniaczy. W tekstach odnoszono się głównie albo do Boga, albo do miłości, rzadko podejmując ważne i trudne tematy, z którymi borykało się wówczas czarnoskóre społeczeństwo w Ameryce. "What's Going On" w 1971 roku rozpoczął w czarnej muzyce nowy etap - zaangażowanych płyt soulowych, konceptualnie spójnych z komentarzami dotyczącymi kwestii społeczno-politycznych. Na kolejne płyty w podobnym fasonie długo czekać nie trzeba było - za chwilę wyszły arcydzieła "There's A Riot Goin' On" Sly & The Family Stone i "Innervisions" Steviego Wondera. Dwa lata po wydaniu epokowego dzieła, Marvin oddał drugi złoty strzał z czterech w tej dekadzie - "Let's Get It On". Tym razem śpiewał o swoim ulubionym temacie - seksie - i pewnie przyczynił się w tamtym roku do wyżu demograficznego.
Po tym wszystkim pojawiły się spore problemy osobiste, nawet jeśli Marvin nie zwalniał artystycznie, nagrywając z 1976 roku "I Want You", które nie tylko przebiło w kategorii sensualności swojego bardziej sławnego poprzednika, ale było jednym z pierwszych powodów do ukucia nowego terminu muzycznego opisującego soulowe pościelówki - quiet storm (swoją drogą nazwa wzięta od udanej solowej płyty Smokey Robinsona). Mniej więcej w tym czasie małżeństwo z córką szefa wytwórni Motown, Anną Gordy, kompletnie się rozpadło z powodu romansu artysty z młodziutką piosenkarką Janis Hunter. Nie ułatwiło sprawy też, że artysta prowadził luksusowe życie, szybko znajdując się na skraju bankructwa, a jego rozdrażniony stan wciąż pogłębiało uzależnienie od kokainy. Gdy Anna złożyła wniosek o rozwód, Marvin nie był wówczas w stanie wspierać finansowo ich jedynego dziecko. Jego adwokat zaproponował mu oddanie połowy wynagrodzenia ze swojej następnej płyty, na co artysta przystał. Niechęć jaką odczuwał do swojej byłej żony chciał przejawić w płycie złej, nagranej na pół gwizdka. Oczywiście jak to często bywa z albumami dotyczącymi rozstania, emocje zwyciężyły.
"Here, My Dear" był brutalnie szczerym pamiętnikiem, którego bezpośredniość liryczna i ekscentryczna oprawa muzyczna nie została zbyt pochlebnie przyjęta w trakcie premiery przez publiczność oraz prasę muzyczną. Porażka komercyjna albumu wynikała głównie z braku komercyjnego potencjału, bo to groove, a nie melodia jest elementem dominującym przez 73 minuty sesji psychiatrycznej Marvina. Żal, gorycz, gniew, ból - każda z tych negatywnych emocji praktycznie co chwilę wylewa się z tekstów i legendarnych, wielościeżkowych wokali Gaye'a. Paradoksem okazuje się przyjemność, z jaką słucha się tego albumu. Tę cechę dzieło dzieli z innymi klasykami wykrwawień sercowych na krążku, jak "Blood On The Tracks" Dylana.
Album zbudowany jest z wielu rozdzierających chwil, ale palmę pierwszeństwa trzeba przypisać dziwacznej jazzowej balladzie "Anna's Song", zaśpiewanej z taką ilością żaru w głosie, jakby zaraz miał spłonąć żywcem. Niesamowity już jest sam początek płyty z przejmującą balladą "I Met a Little Girl", która od strony muzycznej jest utrzymana w stylu słodkiego doo-wop, ale od strony lirycznej opowiada o rozwoju i ponurym końcu miłości między Marvinem i Anną. Kontrast jest miażdżący, bo chyba nikt wcześniej, ani później, przy tak pozornie słodkiej muzyce nie roztrząsał tak nieprzyjemnych spraw. Zaraz po nim następuje tour de force płyty, "When Did You Stop Loving Me, When Did I Stop Loving You". Gaye używa w nim wszystkich sposobów frazowania i ekspresji wokalnych jakie zna, by dostarczyć swoją spowiedź. Sama forma kompozycji jest niezwykła jak na jego standardy - nie ma przewodniego motywu melodycznego, wszystko wydaje się płynąć swobodnie dalej, a uwypukleniem tego jest brak typowej konstrukcji zwrotka-refren. Takich wielkich momentów jest tutaj w bród, a nawet te mniej ekscytujące w kontekście całości zyskują na sile.
Konfesjonalna natura czyni "Here, My Dear" najbardziej osobistym albumem w karierze tego wielkiego artysty. I prawdopodobnie najlepszym. Dobrze się stało, że po latach niedoceniania i zapomnienia, dokonano rewaluacji. W końcu wyśmienite dzieła o bolesnym rozstaniu nie ukazują się aż tak często. Być może jest to mój przejaw perwersji, ale przyjemność jaką wyciągam ze słuchania tej płyty jest jak zastrzyk dziesięciokrotnie zwiększonej dopaminy.
♫♫♫♫♫
Po tym wszystkim pojawiły się spore problemy osobiste, nawet jeśli Marvin nie zwalniał artystycznie, nagrywając z 1976 roku "I Want You", które nie tylko przebiło w kategorii sensualności swojego bardziej sławnego poprzednika, ale było jednym z pierwszych powodów do ukucia nowego terminu muzycznego opisującego soulowe pościelówki - quiet storm (swoją drogą nazwa wzięta od udanej solowej płyty Smokey Robinsona). Mniej więcej w tym czasie małżeństwo z córką szefa wytwórni Motown, Anną Gordy, kompletnie się rozpadło z powodu romansu artysty z młodziutką piosenkarką Janis Hunter. Nie ułatwiło sprawy też, że artysta prowadził luksusowe życie, szybko znajdując się na skraju bankructwa, a jego rozdrażniony stan wciąż pogłębiało uzależnienie od kokainy. Gdy Anna złożyła wniosek o rozwód, Marvin nie był wówczas w stanie wspierać finansowo ich jedynego dziecko. Jego adwokat zaproponował mu oddanie połowy wynagrodzenia ze swojej następnej płyty, na co artysta przystał. Niechęć jaką odczuwał do swojej byłej żony chciał przejawić w płycie złej, nagranej na pół gwizdka. Oczywiście jak to często bywa z albumami dotyczącymi rozstania, emocje zwyciężyły.
"Here, My Dear" był brutalnie szczerym pamiętnikiem, którego bezpośredniość liryczna i ekscentryczna oprawa muzyczna nie została zbyt pochlebnie przyjęta w trakcie premiery przez publiczność oraz prasę muzyczną. Porażka komercyjna albumu wynikała głównie z braku komercyjnego potencjału, bo to groove, a nie melodia jest elementem dominującym przez 73 minuty sesji psychiatrycznej Marvina. Żal, gorycz, gniew, ból - każda z tych negatywnych emocji praktycznie co chwilę wylewa się z tekstów i legendarnych, wielościeżkowych wokali Gaye'a. Paradoksem okazuje się przyjemność, z jaką słucha się tego albumu. Tę cechę dzieło dzieli z innymi klasykami wykrwawień sercowych na krążku, jak "Blood On The Tracks" Dylana.
Album zbudowany jest z wielu rozdzierających chwil, ale palmę pierwszeństwa trzeba przypisać dziwacznej jazzowej balladzie "Anna's Song", zaśpiewanej z taką ilością żaru w głosie, jakby zaraz miał spłonąć żywcem. Niesamowity już jest sam początek płyty z przejmującą balladą "I Met a Little Girl", która od strony muzycznej jest utrzymana w stylu słodkiego doo-wop, ale od strony lirycznej opowiada o rozwoju i ponurym końcu miłości między Marvinem i Anną. Kontrast jest miażdżący, bo chyba nikt wcześniej, ani później, przy tak pozornie słodkiej muzyce nie roztrząsał tak nieprzyjemnych spraw. Zaraz po nim następuje tour de force płyty, "When Did You Stop Loving Me, When Did I Stop Loving You". Gaye używa w nim wszystkich sposobów frazowania i ekspresji wokalnych jakie zna, by dostarczyć swoją spowiedź. Sama forma kompozycji jest niezwykła jak na jego standardy - nie ma przewodniego motywu melodycznego, wszystko wydaje się płynąć swobodnie dalej, a uwypukleniem tego jest brak typowej konstrukcji zwrotka-refren. Takich wielkich momentów jest tutaj w bród, a nawet te mniej ekscytujące w kontekście całości zyskują na sile.
Konfesjonalna natura czyni "Here, My Dear" najbardziej osobistym albumem w karierze tego wielkiego artysty. I prawdopodobnie najlepszym. Dobrze się stało, że po latach niedoceniania i zapomnienia, dokonano rewaluacji. W końcu wyśmienite dzieła o bolesnym rozstaniu nie ukazują się aż tak często. Być może jest to mój przejaw perwersji, ale przyjemność jaką wyciągam ze słuchania tej płyty jest jak zastrzyk dziesięciokrotnie zwiększonej dopaminy.
♫♫♫♫♫
Witam, trafiłem właśnie na ten świetny blog, szkoda że tak późno :) Z ostatniego wpisu znalazłem to i mam takie pytanko o te klasyczne pozycje soulowe, o których mowa na początku. Chciałbym jakoś ten temat ogarnąć, ale kompletnie nie wiem za co się brać oprócz Marvina :) Można kilka tytułów prosić ?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Cześć. Cieszę się, że Ci się podoba mój blog. Na maila Ci wyślę pozycje, które warto poznać w pierwszej kolejności :)
OdpowiedzUsuń