Zwyczajni kochankowie, reż. Philippe Garrel, rok 2005
Wybitny krytyk filmowy Jim Hoberman określił trzy godzinny, czarno biały maraton niszowego francuskiego reżysera jako surowy, bezkompromisowo mdły i anachroniczny. Pod wieloma względami trudno nie zgodzić się z jego opisem. Tylko, że niekoniecznie można uznać go za pejoratywny w kontekście tego filmu. Surowość wiąże się ze skromną realizacją, rolą np. jaką gra oświetlenie czy wybór miejsca do kręcenia; mdłość z relatywnym brakiem akcji, skupianiu się w głównej mierze na subiektywnej obserwacji; anachronizm być może z zamierzoną próbą nadania historii nowocześniejszego wydźwięku. Bardzo szybko wyjawia się pasywność narracji, jaką stosuje Garrel. Wszystko u niego rozwija się powoli, tak jakby każde ujęcie było celebrowane możliwie długo, by pozostawić trwałe wrażenie u widza. Świadectwem tego są chociażby często pojawiające się sceny, gdzie statyczny kadr pokazuje nam aktora, którego wzrok tkwi w jednym punkcie, tak jakby znajdował się w stanie silnego zamyślenia, potęgowanego przez nagle wybrzmiewające melancholijne dźwięki fortepianu.
Film osadzony jest na dwóch płaszczyznach fabularnych. Pierwsza jest naturalnym ukazaniem przebiegu studenckiej rewolty roku 1968, a druga ogniskuje swoją uwagę na rozwijającym się romansie między dwójką głównych bohaterów - młodym poetą Francois i aspirującą rzeźbiarką Lilie, spychając rewoltę na dalszy plan. Początkowe 50 minut filmu poświęcone jest starciu ulicznemu studentów z policją. Gdy studenci się rozpraszają i zaczynają uciekać, wtedy zaczyna się długi pościg policji. Sceny akcji są nakręcone w beznamiętnym stylu godnym Roberta Bressona, ale potrafią uśpić swoją rozwlekłością. Film stopniowo zwiększa swój poziom i zaczyna bardziej interesować w momencie, gdy na jednej z imprez dochodzi do zapoznania się Francoisa z Lillie przy dźwiękach muzyki Nico (notabene długoletniej partnerki reżysera). Prócz ich intymnych relacji, możemy oglądać również innych bohaterów, którzy poświęcają swój czas głównie na zażywaniu haszyszu i opium. Wszyscy okupują i spotykają się w jednym mieszkaniu, tworząc zwartą, kilkuosobową komunę. Na tym tle ciekawe jest przeciwstawianie myślenia o rewolucji dla klasy pracującej z burżuazyjnym komfortem, prowadzącym do apatii.
Eksperymentalny duch dzieła Garrela przywołał mi na myśl "Szaloną miłość" Jacques'a Rivette'a oraz "Matkę i dziwkę" Jeana Eustache'a. Tak jak one, "Zwyczajni kochankowie" bardzo pokrewnie i swobodnie opowiadają swoją historię, a atmosfera Paryża jest tak silna, że wydaje się wręcz namacalna. Tematycznie bliżej im do arcydzieła Eustache'a, które w bezkompromisowym stylu pokazywało jedyne spuścizny wydarzeń maja 1968 roku - rozczarowanie, zakłopotanie i niepewność co do przyszłości. Garrel jest niewątpliwie romantykiem - przeraźliwie smutne zakończenie filmu sugeruje, że gorsze tylko od nieudanej rewolucji jest utracenie miłości.
★★★½
Komentarze
Prześlij komentarz