Jest to esej, który musiałem napisać na zaliczenie. Temat miał być dowolny, ale związany bezpośrednio z zajęciami. A, że to o czym napisałem poniżej przewinęło się na nich skłoniło mnie do podzielenia się swoimi wynurzeniami. Teraz robię to na blogu.
Pisanie o muzyce to niewdzięczna rzecz. Niełatwą sztuką jest połączyć swoje odczucia, podyktowane emocjami z pewnym obiektywizmem, który hamuje nasz entuzjazm, by nie wyszła z tego laurka. Fakt, że każdy ma swoje indywidualne wartościowanie muzyki tym bardziej gmatwa sprawę. A co się dzieje, gdy pałamy szczególną sympatią do danego artysty? Stajemy się jednostronni w naszych opiniach i bardzo łatwo osoba czytająca nasze prace może nas zaszufladkować jako „fana artysty X”. Właśnie ta cecha jest bardzo charakterystyczna dla dziennikarza muzycznego, szczególnie w tych czasach, gdy za pomocą blogów i innych serwisów, każdy nagle może się stać wyrocznią na temat nowo ukazującej się muzyki. Są to często ludzie bez jakiegokolwiek wykształcenia dziennikarskiego czy stopnia muzycznego i choć – umownie stwierdzę – nie jest to aż tak istotne, jeżeli ktoś posiada talent, to jednak świadczy to o pewnym kryzysie specjalizacji w naszych czasach.
Pewna dowolność konwencji w jakiej poruszać się może dziennikarz muzyczny bardzo różni go od dwóch innych profesji zajmujących się pisaniem o muzyce – krytyka muzycznego i muzykologa. Bardzo często błędnie nazywa się dziennikarza muz. krytykiem. Ten nawyk wywodzić się prawdopodobnie może z pewnego pokrewieństwa tych terminów, ale kiedyś miały one trochę inne znaczenie. Gdy tzw. „muzyka rozrywkowa” (jakże to pejoratywne nazewnictwo) dopiero co raczkowała, muzyka klasyczna od wielu wieków miała potężną nomenklaturę na swój temat. No i gdy pojawił się blues i jazz, nagle krytykom zrobiło się dosyć niezręcznie, bo brakowało im narzędzi, by opisywać nowe zjawisko. Ich podejście, naznaczone pewnymi granicami, których nie wypadało przekroczyć, nagle spotkało się z chociażby słowem „brzmienie”, które nie sposób było im opisać przez dłuższy czas. Mieli artykulację czy fakturę, którą posługiwali się w analizowaniu muzyki klasycznej, ale nowa muzyka, która rezygnowała z ściśle określonych zasad, jakie obowiązywały w muzyce do XX wieku, wprowadzała ich w zakłopotanie. Z czasem ich wiedza pomogła poruszać się fachowo wśród muzyki jazzowej, ale blues ze swoją prostą konstrukcją nie za wiele mógł im zaoferować.
Wszystko pięknie trwało aż do drugiej połowy lat 50-tych, gdy rock’n’roll eksplodował w Ameryce. Reakcja krytyków sprowadziła się bezlitośnie do skomentowania nowego zjawiska jako wyuzdanego hałasu, który nie ma nic wspólnego z muzyką, a ma niebezpieczne podłoże rewolucyjne, które może źle wpłynąć na dorastającą wówczas młodzież. Lata 60-te tylko pogłębiły przepaść między krytykami muzycznymi, a zmieniającą się jak w kalejdoskopie muzyką. Zespoły jak The Beatles, The Rolling Stones czy The Who spopularyzowały muzykę rockową na cały świat i kwestią czasu było, aż pojawią się ludzie, którzy będą poświęcać jej zasłużoną uwagę. Tak o to dochodzimy do końcówki lat 60-tych, gdy powstaje słynny dwutygodnik „Rolling Stone”, gdzie wielu pisarzy, jak Lester Bangs, Greil Marcus czy Dave Marsh zaczynają poświęcać muzyce rockowej, soulowej czy folkowej poważne publikacje (świadomie nie mówię tutaj o angielskich dziennikarzach piszących dla NME czy Melody Maker, bo nie dość, że nigdy nie mieli tak wybitnych znawców jak powyżsi amerykanie, to ich wpływ na dziennikarstwo prasowe muzyczne był mniejszy). Właśnie ludzi piszących dla Rollinge Stone’a, a później np. Cream można uznać za newralgiczną, jeśli chodzi o ukazanie różnic między krytyką, a dziennikarstwem. Ich swobodny styl pisania, wynikający z jednej strony z dużego przywiązania do opisywanego tematu (byli to po prostu pasjonaci), a z drugiej strony zdolność do uchwycenia tego tematu w sposób również socjologiczny, nie tylko świetnie się przyjęła wśród wówczas dorastającej młodzieży, pragnącej czytać o swojej ulubionej muzyce, ale również pokazała, że można pisać o „muzyce popularnej” bez wnikania w analizę najeżoną akademickimi teoriami. Do tego dziennikarze potrafili się poruszać w świecie muzyki bez jakiejś wielkiej znajomości teorii muzyki. Dla jednych mogło wydawać się to niemożliwe, ale wynik był niezaprzeczalny - świetne teksty, które zdecydowanie lepiej czytało się, aniżeli sformatowane według konkretnego stylu dzieła krytyków muz.
Z czasem młodzi dziennikarze, którzy zaczynali pisać o muzyce pod koniec lat 60-tych zaczęli się cieszyć wielką estymą wśród czytelników, co zaowocowało wylewem w kolejnych dekadach, który trwa do dziś. Oczywiście nie każdy z nich był i jest dobry – wszystko rozstrzyga się w kwestii talentu i pewnej erudycji. Jak powiedział jeden z moich ulubionych dziennikarzy muz. Robert Christgau – „żeby być dobrym dziennikarzem, trzeba być opiniotwórczym. Jest to najważniejsza sprawa dla osoby, która podejmuje się pisania o muzyce. Odrębną sprawą jest to, by uszeregować swoje opinie w taki sposób, by napisać konkretnie dlaczego mi się to podoba, a dlaczego nie.”
W pewnym sensie skazą dla dziennikarstwa muzycznego jest hermetyczność (w większym stopniu tyczy się to muzykologa i krytyka). Zalew specjalistów od jednego czy kilku gatunków muzycznych, którzy po za nimi nie widzą nic innego nie musi oznaczać koniec świata, ale o wiele ciekawiej jest, jeżeli ktoś stara się być otwarty na wszystko. Gorszą sprawą jest nieznajomość lub ignorowanie kanonu muzycznego wśród młodego pokolenia słuchaczy (oczywiście nie tyczy się to całości). Te „klapki na oczach” to jeden z największych grzechów jakie może popełnić przyszły dziennikarz, a w zalewie blogerów ten problem jeszcze bardziej się rozrósł. Ja bym w pewnym sensie spojrzał na to, jako na coś w rodzaju nowego elitaryzmu, którego kto wie, czy nie powstydziłby się sam Theodor Adorno.
Jeżeli o nim wspomniałem, to muszę trochę napisać coś o najbardziej konserwatywnej grupie piszącej o muzyce, czyli o muzykologach. Są lepiej wykształceni muzycznie niż krytycy, co kończy się głównie karierą naukową. Wnikliwe kryteria jakimi posługują się w swojej analizie muzycznej są zarezerwowane głównie dla nielicznych (czytaj innych muzyków), więc ich istnienie dla większości społeczeństwa jest kompletnie nieistotne i nieprzydatne. Poruszając się w obrębie muzyki klasycznej, ale nie wykraczającej zanadto w rejony awangardy, skazują sami siebie od dawna na zaszufladkowanie.
Ciekawym posunięciem mógłby być test, polegający na umieszczeniu muzykologa, krytyka (powiedzmy jazzowego) i dziennikarza muzycznego w jednym pomieszczeniu z długopisem i kartką. Puściłoby się im na początek np. „Księżycową sonatę” Beethovena i ich zadaniem byłoby opisanie co sadzą o tej kompozycji. O ile muzykolog i krytyk mniej więcej zgadzaliby się ze sobą, wyciągając na wierzch elementy dzieła muzycznego, to dziennikarz średnio zorientowany prawdopodobnie odwołał by się do swoich emocji, nie skupiając się na metrum czy agogice. Gdyby następnie puszczono jakiś fragment twórczości Ornette Colemana, muzykolog pewnie by zaklasyfikował to do nigdzie prowadzającej awangardy i dał sobie spokój, a mniej konserwatywny krytyk nie miałby żadnych problemów. Dziennikarz z kolei szukałby odniesień około muzycznych, starając się przedstawić po swojemu co słyszy. Najśmieszniej byłoby jednak, gdyby postanowiono puścić Animal Collective. Muzykolog pewnie by wyszedł, krytyk wpadłby w ogromną konsternację, a dziennikarz czułby się jak ryba w wodzie, wypisując rozmaite porównania i epitety na temat brzmienia i inspiracji.
Rzecz jasna hiperbolizuję, ale wymyśliłem sobie taką sytuację, by zilustrować na czym polegają mniej więcej różnice między trzema profesjami, które niby zajmują się tym samym, ale nie do końca. Nadużywanie słowa krytyk muzyczny wobec dziennikarza w dzisiejszych czasach nie ma większego sensu, a ta przypadłość jest szczególnie popularna wśród Anglosasów. Pytanie z którym ja się borykam na swoich studiach brzmi: Czy faktycznie potrzebna nam jest znajomość teoretyczna muzyki, by pisać o niej fachowo? Z tego co zaobserwowałem to niekoniecznie. Ludzie nie chcą za bardzo czytać, o tym czego nie rozumieją. Oczywiście trzeba zachować umiar. Warto (albo trzeba) poznać pewne podstawy, które mogą ułatwić sprawę przy pisaniu recenzji. Nie może być tak, że kompletny amator, który nie rozróżnia saksofonu od puzonu miałby nagle przekonywać nas, że coś jest dobre, a inne nie.
Faktycznie, do mnie przemawiają przede wszystkim teksty pisane przez pasjonatów, którzy doskonale znają konwencję, w pisaniu odwołują się do swoich emocji i umiejętnie opisują to co po prostu słyszą, a nie zabawiają się we wszechwiedzących teoretyków muzyki. To drugie jest ostatnio częstym zjawiskiem, co niestety zabija przyjemność z czytania. Oczywiście przeginać nie powinno się w żadną ze stron. Na „lekką twórczość” blogerów prędzej można przymknąć oko, ale i oni jakiś poziom powinni prezentować.
OdpowiedzUsuńOdnaleźć w tym wszystkim kompromis jest bardzo ciężko, bo jeżeli ktoś ma wiedzę, to pytanie się nasuwa dla kogo chce pisać. No i wybiera raczej stronę popisywania się, co jak napisałeś słusznie zabija przyjemność z czytania. A ci co nie mają wielkiej wiedzy, ale żyją swoją pasją, muszą czymś innym nadrabiać (chociażby dowcipem, ale byleby nie prostackim albo znajomością tematu). Oczywiście nie każdy jest Chacińskim czy Christgau, ale byleby wszystko odbywało się w akceptowalnej formie pisania o muzyce. A każdy ma inne preferencje.
OdpowiedzUsuń