Janelle Monáe, The ArchAndroid (Suites II and III), rok 2010
Eklektyzm to zawsze broń obusieczna, ale dla 24-letniej Janelle Monáe to żaden problem, bo używa go podręcznikowo. Jej znakomity debiutancki album nie tylko spełnia obietnice, jakie pokładano w tej artystce po wydaniu całkiem zacnej EPki "Metropolis: Suite I (The Chase)" trzy lata temu, ale po prostu zaskakuje oryginalnością, inwencją, wyobraźnią i co mnie najbardziej cieszy, ambicją. W czasach, gdy artyści wolą grać bezpiecznie, by utrzymywać dopiero co wygraną publiczność przy sobie, droga, jaką stąpa ta młoda artystka zasługuje na wielki aplauz. Przez prawie 70 minut raczy nas prawdziwą żonglerką stylistyczną (rock, hip-hop, soul i pop z lat 60-tych, folk, funk, psychodelia); utwory płynnie przenikają z jednego w drugi, tak jakbyśmy mieli do czynienia z powrotem do lat 70-tych, gdy trzaskano jeden koncept-album za drugim, a przynajmniej połowa materiału do tego ma spory potencjał przebojowy z tej najwyższej półki.
Przyjemne jest to, że album nie wyskakuje nagle na słuchacza, lecz stopniowo odkrywa swój urok. Swego czasu Robert Christgau napisał o płycie "Something/Anything" Todda Rundgrena, że wytwarza uczucie obcowania z popowym arcydziełem i właśnie podobnie myślałem podczas słuchania któryś raz z kolei "The ArchAndroid (Suites II and III)". Czerpie ona po trochę z ducha takich albumów jak "New Amerykah Part One", "The Love Below", "One Nation Under A Groove" czy "Songs In The Key Of Life", ale wydaje mi się, że jej archetypem jest niedoceniana ścieżka dźwiękowa Outkasta do filmu "Idlewild". Choć Janelle nie pisała muzyki pod żaden obraz, to teksty inspirowane klasykiem Langa "Metropolis" połączone z muzyką pełną podniosłych orkiestracji wytwarzają klimat iście filmowy - a'la krzyżówka futuryzmu powyższego filmu z "A.I. Sztuczna Inteligencja" i "Moulin Rouge".
Radosny amalgamat gatunków świadczy o dużej świadomości artystycznej artystki, jej osłuchaniu i pewności siebie, choć momentami może to zahaczać niebezpiecznie o zbytnie pobłażanie swojego ego. Barwa Janelle też może nie powala oryginalnością, ale wokalistka nadrabia za to swoją elastycznością, swobodnie przechodząc z słodkiego soulowego śpiewu w agresywny, rockowy krzyk. Koniec końców, funduje nam po prostu świetną zabawę przez całą płytę - Clintonowskie psychodelizmy w "Mushrooms & Roses"; ekscentryczny pop Todda Rundgrena i Supertramp w "Make the bus" z Of Montreal jako gośćmi; piękny, bukoliczny folk "57821", zaśpiewany w wielogłosie z Deep Cotton, czy Wonderowski, lekko jazzowy "Say You’ll Go". Czyżby były to narodziny wielkiej gwiazdy?
♫♫♫♫♫
Eklektyzm to zawsze broń obusieczna, ale dla 24-letniej Janelle Monáe to żaden problem, bo używa go podręcznikowo. Jej znakomity debiutancki album nie tylko spełnia obietnice, jakie pokładano w tej artystce po wydaniu całkiem zacnej EPki "Metropolis: Suite I (The Chase)" trzy lata temu, ale po prostu zaskakuje oryginalnością, inwencją, wyobraźnią i co mnie najbardziej cieszy, ambicją. W czasach, gdy artyści wolą grać bezpiecznie, by utrzymywać dopiero co wygraną publiczność przy sobie, droga, jaką stąpa ta młoda artystka zasługuje na wielki aplauz. Przez prawie 70 minut raczy nas prawdziwą żonglerką stylistyczną (rock, hip-hop, soul i pop z lat 60-tych, folk, funk, psychodelia); utwory płynnie przenikają z jednego w drugi, tak jakbyśmy mieli do czynienia z powrotem do lat 70-tych, gdy trzaskano jeden koncept-album za drugim, a przynajmniej połowa materiału do tego ma spory potencjał przebojowy z tej najwyższej półki.
Przyjemne jest to, że album nie wyskakuje nagle na słuchacza, lecz stopniowo odkrywa swój urok. Swego czasu Robert Christgau napisał o płycie "Something/Anything" Todda Rundgrena, że wytwarza uczucie obcowania z popowym arcydziełem i właśnie podobnie myślałem podczas słuchania któryś raz z kolei "The ArchAndroid (Suites II and III)". Czerpie ona po trochę z ducha takich albumów jak "New Amerykah Part One", "The Love Below", "One Nation Under A Groove" czy "Songs In The Key Of Life", ale wydaje mi się, że jej archetypem jest niedoceniana ścieżka dźwiękowa Outkasta do filmu "Idlewild". Choć Janelle nie pisała muzyki pod żaden obraz, to teksty inspirowane klasykiem Langa "Metropolis" połączone z muzyką pełną podniosłych orkiestracji wytwarzają klimat iście filmowy - a'la krzyżówka futuryzmu powyższego filmu z "A.I. Sztuczna Inteligencja" i "Moulin Rouge".
Radosny amalgamat gatunków świadczy o dużej świadomości artystycznej artystki, jej osłuchaniu i pewności siebie, choć momentami może to zahaczać niebezpiecznie o zbytnie pobłażanie swojego ego. Barwa Janelle też może nie powala oryginalnością, ale wokalistka nadrabia za to swoją elastycznością, swobodnie przechodząc z słodkiego soulowego śpiewu w agresywny, rockowy krzyk. Koniec końców, funduje nam po prostu świetną zabawę przez całą płytę - Clintonowskie psychodelizmy w "Mushrooms & Roses"; ekscentryczny pop Todda Rundgrena i Supertramp w "Make the bus" z Of Montreal jako gośćmi; piękny, bukoliczny folk "57821", zaśpiewany w wielogłosie z Deep Cotton, czy Wonderowski, lekko jazzowy "Say You’ll Go". Czyżby były to narodziny wielkiej gwiazdy?
♫♫♫♫♫
Komentarze
Prześlij komentarz