The National, High Violet, rok 2010
"I try to be more romantic" śpiewa swoim nawiedzonym barytonem Matt Berninger w utworze "Conversation 16". Biorąc pod uwagę całą twórczość grupy i jej najnowszy album, wydaje się, że bardziej romantycznym być się nie da. Wybrane tytuły z albumu - "Terrible Love", "Sorrow", "Afraid Of Everyone" - już doskonale wyjaśniają, że liryczna strona The National nie należy do tych najpogodniejszych. Oczywiście, dla tych co są dobrze zaznajomieni z ich stylistyką nie będzie to nic nowego. Bo w końcu ich poprzednia płyta "The Boxer" z 2007 roku wygrała im niezwykły poklask wśród słuchaczy i dziennikarzy dzięki stonowanym, eleganckim aranżacjom, melancholijnej naturze i przede wszystkim charakterystycznemu, dojrzałemu głosowi Berningera. "High Violent" nie odchodzi drastycznie od formuły, która przyniosła im uznanie - ciągle mamy do czynienia z introwertyczną muzyką, która idealnie koegzystuje z depresyjnymi tekstami. Ale wszystko uległo ulepszeniu, poczynając od bardziej ekspansywnego i wycyzelowanego brzmienia. Często można usłyszeć nastrojowe partie fortepianu, dźwięki trąbki wydobywające się gdzieś w tle, snujące się instrumenty smyczkowe. Sprawia to wrażenie wielkiego brzmienia - a'la ściany dźwięku Spectora - ale nigdy bombastycznego. Czasem majestatyczność krążka zahacza o twórczość Arcade Fire z okresu "Neon Bible", ale w większości dominuje pięknie zgubny romantyzm wczesnego Tindersticks. Jeden tylko utwór stylistycznie odstaje od tego co robili zazwyczaj - "Vanderlyle Crybaby Geeks", któremu niedaleko do alternatywnego country spod znaku Bonnie Prince Billy'ego.
W przeciwieństwie do "Boxera", gdzie otwierający "Fake Empire" zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że żaden następny nie mógł dosięgnąć jego poziomu, "High Violet" jest bardzo równy. Jego przejmujące, subtelne melodie pozostają długo w pamięci po zakończeniu płyty, odkrywając z każdym kolejnym przesłuchaniem jeszcze więcej wdzięku. Główny odpowiedzialny za ten wdzięk, czyli głos Berningera nigdy nie brzmiał tak dostojnie jak w "Bloodbuzz Ohio" czy "England", ani tak krucho jak w "Runaway".
Nie spodziewałem się tego, ale okazało się, że grupa, którą umiarkowanie ceniłem, stała się autorem najmilszej tegorocznej niespodzianki. Nagrali album bez wątpienia cementujący ich pozycję na scenie muzyki alternatywnej, z sporą szansą na powiększenie bazy słuchaczy. Wychodzi na to, że muzyczną wizytówką Nowego Jorku od tego roku nie jest już zadurzone w latach 80-tych brzmienie Yeah Yeah Yeahs czy Interpol, tylko elegancja i romantyzm kwintetu The National.
♫♫♫♫
Zadziwiające jak równy jest to zespół.
OdpowiedzUsuńZaprazsamy nan nasz blog: http://www.sundown-syndrome.blogspot.com. dopiero co powstał mamy nadzieję,że będzie wart waszej uwagi
OdpowiedzUsuńZ tą równością to u mnie jest różnie, ale bazując na większości opinii to masz rację. Widzę wasz blog idzie dalej nawet niż nasz, choć też myślę nad wprowadzeniem książek tutaj. Jak któryś z moich kompanów zacznie coś pisać to być może dodam heh
OdpowiedzUsuń