Znaczenie popkulturowe tego dziwnego, kultowego filmu samurajskiego robi wrażenie - wystarczy sięgnąć po klasyk hip hopowy "Liquid Swords" GZA/Geniusa, muzyków z wielkiego kolektywu Wu-Tang Clan, a przywita nas na samym początku sampel prosto z mrocznej ekspozycji "Kata Shoguna". Z poletka bardziej filmowego, sam Quentin Tarantino, mistrz postmodernizmu w kinie amerykańskim bardzo widocznie nawiązywał do filmu w swojej epickiej, mieczowatej historii zemsty w dwuczęściowym "Kill Billu". Zemsta jest także motywem przewodnim tego japońsko-amerykańskiego dzieła. Opowiada ono dzieje niegdysiejszego kata w XVII wiecznej Japonii, Samotnego wilka, któremu szalony szogun zamordował żonę. Samuraj, pragnący odwetu, przemierza przez kraj wraz z kilkuletnim synem Daigoro, zarabiając na życie jako zabójca. Międzyczasie musi odparowywać raz zarazem ataki niekończącej się armii wojowników szoguna. W pewnej wiosce lokalna starszyzna zleca samotnemu wilkowi zabicie brata szoguna uciskającego lokalną społeczność. Zadanie to nie będzie proste, bo jego życia strzegą bardzo groźni ochroniarze zwani Mistrzami Śmierci.
Kto spodziewa się po tej historii głębokich psychologicznych obserwacji, rozstrzygania poważnych moralnych kwestii, zajmowania się relatywnością prawdy albo wyrafinowanych struktur narracyjnych godnych twórczości Akiry Kurosawy i Masakiego Kobayashiego, to puka nie do tych drzwi co trzeba. W "Kacie Szoguna" nieskrępowaną frajdę czerpie się z brutalnych, mocno przerysowanych pojedynków, zabójczych cięć mieczy, posoki krwi i dekapitacji. Pod właściwie każdym względem, to archetypowe męskie kino. Jego kultowy status wypływa nie z treści, lecz z ultra obrazowej przemocy i tandety. Niby nic w tej chaotycznej zbitce nie ma prawa funkcjonować, ale trudno nie oprzeć się maniakalnej cykliczności fabuły, w której mamy mitrężą wędrówkę głównego bohatera przez samurajskie piekło, wypełnione nieudolnymi próbami zgładzenia niezwyciężonego samuraja, ciągłym natrafianiem na asasynów, którzy pojawiają się w takich ilościach, że spokojnie można byłoby stworzyć armię, nielogicznością i niedorzecznością wydarzeń, a nawet skokami o tyczce! Wizualnie w obrazie na pierwszy plan wybija się przesadna czerwień, co nie powinno dziwić, bo obficie przelewana krew bez problemu napełniłaby niemałe jezioro.
Geneza powstania filmu jest niemniej fascynująca niż on sam. W 1980 roku, po wykupieniu praw od studia Toho, Robert Houston i David Weisman w postmodernistycznej manierze zmontowali w jedną, tylko trochę chaotyczną narracyjnie całość "Miecz zemsty" i "Drogę do piekła" (oba reżyserii Kenji Misumiego), dwie pierwsze części japońskiej serii filmowej "Samotny wilk i szczenię", które z kolei były ekranizacjami szalenie popularnej mangi pod tym samym tytułem autorstwa Kazuo Koike i Gosekiego Kojimy. Oryginalny język filmów został zdubbingowany na angielski, co wówczas było częstym procederem wobec kina eksploatacyjnego z zagranicy. Efekt dubbingu jest komiczny, a szczególnie kuriozalnie wypada głos szoguna, brzmiący podobnie do Lorda Vadera z "Gwiezdnych wojen". Posmak kiczu wzmacnia jeszcze nowoczesna wówczas ścieżka dźwiękowa, uboga syntezatorowa wersja Giorgio Morodera. Aż dziw bierze, że to wszystko trzyma się kupy.
Dystrybutorem filmu w Stanach było New World Pictures, należące do legendarnego producenta i reżysera Rogera Cormana, i tam "Kat Shoguna" spotkał się z całkiem dobrym przyjęciem. Odmiennie sprawa wyglądała w Wielkiej Brytanii - z powodu swojej brutalności, obraz został dołączony do listy filmów zakazanych, osławionej Video Nasties w 1983 roku. Dopiero po 16 latach wydano go w pełnej, niepociętej wersji.
W Polsce za możliwość obejrzenia "Kata shoguna" można podziękować firmie 9th Plan, która na Facebooku zachęcająco wyjaśnia jaki segment filmowy ich interesuje. Kino tego rodzaju to obszar szczególnie nęcący, bo kultura niska po czasie zaczyna nabierać nowego znaczenia i siły, dokonuje się zasłużona rewaluacja. Tym większa moja radość, że ktoś ma chęć wydawania takich pozycji, niedostępnych wcześniej na naszym rynku. Choć pewnym mankamentem wydania filmu jest brak książeczki, to jednak jeden z najważniejszych czynników został spełniony - czyli atrakcyjna wizualnie, przykuwająca uwagę okładka. Za dużo na rynku filmów DVD okładek nijakich, bezstylowych - ideałem pozostaje od lat to co robi Criterion. Miło, że 9th Plan zwraca na to uwagę. Czekam na dalsze, równie udane propozycje.
Kat Shoguna, reż. Robert Houston/Kenji Misumi, rok 1980
This box set is fantastic! All the music together as it should be, at long last, plus extras on disc two that prove Brian Wilson was the master of his domain, the world of pop music. Brian's Smile album in 2004 was also wonderful music, but I believe this tops it, just because the musicians and the voices of the Beach Boys were the best ever, better than anyone else in history.
OdpowiedzUsuń