Różne problemy przyczyniły się do dłuższego zastoju na blogu, ale najwyższy czas powrócić. Jesteśmy teraz zasypywani masą podsumowań muzycznych i filmowych, więc nie będę gorszy i zacznę własne. Pierw rozwiążę problem z tą pierwszą. Nienawidzę zimy, ale końcówkę roku uwielbiam, bo nie dość, że można nadrobić sporo zaległości, to jeszcze ciekawie jest śledzić co wygrywa, a co się nie pojawia (a powinno) na listach krytyków. Dziś druga dwudziestka, bo pierwsza dziesiątka ciągle się nie może ustalić. I od razu dodam, że z ciężkim sercem ustawiam tą kolejność (która i tak pewnie za tydzień się zmieni, ale niech będzie). Wybieranie lepszej płyty z samych najlepszych to wyjątkowo trudne zadanie, ale właśnie cała w tym frajda.
20. Lushlife – No More Golden Days
Jeden z tuzina wydanych w tym roku mixtape’ów, które często okazywały się lepsze od oficjalnych albumów. Hip Hop w tym roku przechodził samego siebie – dawno nie można było posłuchać takiej ILOŚCI świetnej muzyki. Niejeden raper w dzisiejszych czasach nauczył się czerpaćz koryta alternatywnego rocka/popu, i nie inaczej jest z Lushlife (Rajesh Haldar)– pojawiają się nawijki przy kawałkach Gang Gang Dance i Slowdive. Ci ostatni powoli wyrastają na faworytów młodego pokolenia, bo ten sam utwór użył jako podkład Lil B na swoim znakomitym „I’m Gay (I'm Happy)”. Lushlife to hip hop w nadspodziewanie luksusowo brzmiącej, refleksyjnej formie – wrażliwość indie rocka przefiltrowana jest przez east coasty i boom rapy, a pewna, hiperemocjonalna artykulacja (na featach dodatkowo m.in. Heems z Das Racist i Dice Raw) głównej gwiazdy tylko podbija moc nagrań.
19. Kate Bush – 50 Words For Snow
Powrót weteranki z najlepszym materiałem od 26 lat. Czego chcieć więcej?
18. Big K.R.I.T. – ReturnOf4Eva
Justin Scott nie dość, że świetnie rapuje, to jeszcze sam produkuje swoje kawałki. Nie robi nic nowego w sensie stylistycznym, bo obowiązkowe tango południowego hh z R&B i soulem odstawiają prawie wszyscy, ale wyróżnia go niespotykane za często w tej grze ucho do wybierania odpowiednich sampli i beatów. Jego mixtape ma świetny flow, niemal idealne wyważenie między bangerami a spokojniejszymi momentami, które stanowią szczególną siłę pod koniec płyty (powalający duet „Free My Soul”-„The Vent”). Rzadko udaje się komuś utrzymać atencję przez aż 21 utworów, a doskonale wiemy, że w hip hopie ekscesywna długość prawie zawsze musi się jakoś obrócić przeciwko artyście. Tutaj tego problemu nie ma, bo highlightsów jest w bród. Takie „Aquemini” 2011 roku.
17. Fleet Foxes - Helplessness Blues
Niewdzięczne zadanie nagrywania kontynuatora po zjawiskowo pięknym debiucie musiało wywrzeć niemałą presję na muzykach, w szczególności na Pecknoldzie. Jak sam opowiadał w wywiadach, jego obsesja na punkcie muzyki przekraczała zdrowe granice – rozpadł się długoletni związek, nerwy reszty zespołu zostały nadwyrężone. Stąd ton drugiego albumu zespołu jest o wiele bardziej minorowy, nie ma już tej ekscytacji, młodzieńczego zapału. Otrzymujemy za to znowu masę cudownej muzyki, z pięknymi partiami wielogłosowymi, pięknymi melodiami, lepszymi, bardziej dopracowanymi aranżacjami, głębszymi przemyśleniami nad życiem. Nie jest to materiał tak przystępny jak debiut, nie każdy utwór brzmi jakby miał trafić na najlepsze greatest hits świata, i nie ma tego uczucia obcowania z instant classic przy pierwszych odsłuchach, ale kolejne potwierdzają, że to może być jednak ich drugi folk rockowy klasyk pod rząd.
16. Junior Boys – It’s All True
Już przy „Begone Dull Care” odczuwało się, że grupa nie chce być szufladkowana tylko jako synth popowe, późno letnie melancholie na opuszczonej plaży. Jakkolwiek wspaniałe nie są dwie pierwsze płyty, to zmiana na trzeciej była bardzo mądrym rozwiązaniem. „It’s All True” odnajduje ulubiony duet fanów syntetycznego popu w jeszcze bardziej tanecznym i ożywionym pędzie, znowu przepełniony utworami, do których chce się po prostu wracać. Wydaje się, że Junior Boys nie są w stanie zepsuć płyty – czwarty złoty strzał pod rząd to dziś sztuka godna popisów Houdiniego.
15. Radiohead – The King Of Limbs
Chore oczekiwania słuchaczy, że Radiohead po raz trzeci zbawi świat muzyki rozbiły się o beton, gdy najkrótsza płyta w historii zespołu objawiła swoje oblicze. Oblicze, które jest najbardziej powściągliwym w ich historii – nie za wiele tu żywego grania, sporo syntetyki, w głównej mierze muzyki stworzonej na pętlach, trochę odwołującej się to do dubstepu, to do minimalu, to do afrobeatu. Płyta nagrana pozornie na odwal jest tak naprawdę pokazem swobody artystycznej i czystej radości z grania muzyki. Nie czuć tutaj żadnego naprężania muskułów, bo Yorke i spółka niczego udowadniać nie muszą. I choć zarzut, że mogłaby to być solowa płyta Yorke’a jest trafny, to i tak nie ma to znaczenia – muzyka broni się sama, czy to będzie znakomity brat „Pyramid Song” w postaci „Codex”, czy ikoniczne dzięki teledyskowi, futurystyczne R&B w wydaniu Radiohead „Lotus Flower”. I jak tu nie kochać ich strategii wydawania płyty w najmniej spodziewanym momencie – wtedy przynajmniej przez chwilę pół Internetu żyje jedną sprawą – muzyką.
14. Destroyer – Kaputt
Nie ma to jak wybrać za inspirację jeden z bardziej nielubianych gatunków muzycznych – soft rock (przechodzącego w ostatnich czasach zasłużoną rewaluację)- i pokazać, że jego wady są atutami. Lotna, relaksacyjna atmosfera, pojedynki i dialogi zreverbowanych trąbek i saksofonów, ejtisowe synthy, bezprogowy bas, wokalista śpiewający w pozycji leżącej, Sade, Steely Dan, Roxy Music – jeżeli pociąga cię takie coś, to znalazłeś płytę dla siebie. Dan Bejar nie posiada głosu, który byłby w stanie wynieść jego muzykę na jeszcze wyższy poziom niż teraz, ale wydaje się, że nie musi – tekstury i aura „Kaputt”, opowieści o kokainowych nocach i uganianiu się za dziewczynami są wystarczająco dobre, by wprawić w błogi stan.
13. Matana Roberts - Coin Coin Chapter One: Gens de couleur libres
Wynalazek Bartka Chacińskiego, który idealnie trafił z opisem płyty – „To, co uprawia Roberts, to rodzaj jazzowej hauntologii. Nowoczesną, niezwykle mocną i wyrazistą formę splata z wątków jakby żywcem wyjętych ze starych płyt.” Lepiej się nie da tego ująć. Odwoływanie się do mistrzów awangardowo-free jazzowych szaleństw z lat 60-tych ma moc małej bomby nuklearnej nie tylko dzięki znakomitemu rozumieniu tej muzyki i wizjonerstwu samej autorki, ale dzięki upiększeniom jakie stosuje – jej szalone, piękne partie głosowe w same sobie są instrumentem równym saksofonowi. Transcendencja bliska „Karmy” Pharoaha Sandersa z 1969 roku.
12. Jamie Woon - Mirrorwriting
Jamie Woon to zjawiskowy wokalista – jego subtelny, ultra smukły głos to prawdziwy słuchowy feromon, który nie zadziała chyba tylko na najbardziej gruboskórnych ludzi świata. I jest to też idealny komponent dla soul-popowego tła z leciutko dubstepowo-garażowym odcieniem, który słyszy się na jego debiucie. W utworze roku, „Night Air” Burial ma odpowiedź kto powinien być jego standardowym wokalistą na kolejnych albumach. W jednej z ballad roku - „Street” - Woon dowodzi, że przy prostej, minimalistycznej konstrukcji dźwiękowej i wokalu na pogłosie można stworzyć kompozycję wielkiego formatu. Cała płyta jest bardzo równa, bo Woon to w głębi serca staroświecki balladzista, któremu dobrze służy utrzymywanie się w konkretnej konwencji. Tak jak James Blake, SBTRKT i Katy B, jest soulowym pieśniarzem w post-dubstepowym świecie – dlatego nie dziwi mnie, że przy opisywaniu muzyki tych artystów, padają nowe nazwy gatunków.
11. Kendrick Lamar – Section.80
Znowu mixtape – rzekłoby się – ale to co ten chłopak z Los Angeles tutaj wyprawia wyrasta poza resztę bardzo zacnych przecież pozycji. Bardziej zaangażowany społecznie i politycznie niż większość rówieśników, odrzuca rapowanie o niczym i oddawanie się hedonistycznym praktykom dla cofania się do Reaganowskiej ameryki lat 80-tych, by wskazać początki niedoli swojej generacji. Z pasją snuje opowieści o eksplozji cracku, rasizmie, biedzie, dyskryminacji kobiet, spaja nawet kilka utworów w powiązaną narracyjnie całość, ale i tak wygrywa nas swoją muzyką - conscious hip hop w najlepszej tradycji Commona, z rewelacyjnymi wypadami w rejony R&B (prawie każdy utwór ma jakąś melodyjną, śpiewną wstawkę). W 6-minutowym orgazmie „Ab-Soul's Outro”, Lamar wraz z Ab-Soulem przy free jazowym akompaniamencie inspirująco wskrzesza jazz-rapowy odłam z lat 90-tych, bijąc prawdziwą afro-amerykańską dumą i gniewem. Z niecierpliwością będę oczekiwał jego kolejnych ruchów.
Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej
Komentarze
Prześlij komentarz