Przejdź do głównej zawartości

Jedyna taka

Kate Bush, 50 Words For Snow, 2011
50 synonimów dla słowa śnieg jest ideą o tyle niedorzeczną, co idealnie stworzoną dla artystki pokroju Kate Bush, od dawna mającej opinię mistrzyni przekształcania kiczu i ekscesów w poważne artystycznie, olśniewające fantazją wypowiedzi. Na swojej najnowszej płycie "50 Words For Snow" po raz kolejny udaje się jej pogodzić oryginalną formę muzyczną z szalenie idiosynkratycznymi wizjami. Wizjami, które bardziej osobliwe być już chyba nie mogą, bo raczej nigdzie indziej nie znajdziemy tak niepohamowanej erupcji słowotwórstwa, jak w utworze tytułowym. Zaproszony aktor Stephen Fry z afektacją recytuje w większości wymyślone, zabawne słowa jak "boomerangablanga" lub "spangladasha", a w międzyczasie Kate pieszczotliwie dopinguje go wyśpiewując "Come on, man, you've got 44 to go". W przepięknym "Misty" artystka śpiewa o miłości do bałwana, który po upojnej nocy roztapia się, a w "Wild Man" trafia na trop samego Yeti. W otwierającym całość "Snowflake", syn artystki Albert swoim chłopięcym głosem wciela się w rolę spadającego płatka śniegu. Nic z tego nie miałoby sensu, gdyby nie muzyka, jaką Bush oprawiła swoje teksty.

Pierwsze trzy kompozycje albumu właściwie zlewają się w jedną, piękną, około 35 minutową suitę. Ich wyraźnym archetypem i inspiracją jest cudowny utwór "A Coral Room" z "Aerial", gdzie Kate przy akompaniamencie fortepianiu przejmująco śpiewała o zmarłej matce i upływie czasu. Na "50 Words For Snow" mollowy dialog wokalistki z fortepianem i dyskretnym udziałem perkusji oraz smyczków urzeka paradoksalną jak na nią powściągliwością i kontrolowaną bombastycznością, syntezą najlepiej uzyskaną w trzeciej z kolei kompozycji, "Misty". Przy tak dużych proporcjach, gdzie najkrótszy utwór trwa prawie siedem minut, a najdłuższy trzynaście, łatwo popaść w przesadę i dłużyzny. Tym większe wrażenie robi umiar Kate, nie doprowadzanie do rozbuchania estetyki. Najbardziej jest to widoczne w drugim utworze, "Lake Tahoe", gdzie niespodziewanie wyskakuje operowe bel canto, ale utwór nigdy nie wpada w pułapkę patetycznych aranży i niekończących się crescend, wciąż trzymając się swojej melancholijnej, cierpliwej natury. Nawet gdy kompozycje sprawiają wrażenie narastających, to raczej nigdy nie dochodzi do gwałtownego rozwiązania. Kate całkowicie zrezygnowała w nich z popowej struktury, racząc słuchacza hipnotycznymi, leniwie powtarzanymi frazami fortepianu, i spokojnym, niższym niż zazwyczaj, ale wciąż emocjonalnym śpiewem. Jej skala głosu naturalnie się obniżyła przez lata, dlatego nigdy nie usłyszymy już banshee z "Babooshki", ale to co mamy teraz jest równie piękne, a może nawet bardziej.

Jazzowo-kameralny duch pierwszej części albumu może trochę przypominać medytacyjne arcydzieła z ostatniej płyty Talk Talk, ale nie oszukujmy się - Bush od dawna porusza się we własnym krajobrazie muzycznym, którego nie da się pomylić z niczym innym, ani też ciężko do czegokolwiek porównać. Choć w spisie utworów nie ma żadnego rozdzielenia na części, to dla mnie oczywiste jest, że następne trio kompozycji mogłoby stanowić drugą partię koncept albumu. Fortepianową elegancję i lodowatą atmosferę pierwszego tria arcydzieł na dłuższy czas żegna singlowe "Wild Man", w którym uroczo pobrzękują echa orientu, rytm jest bliższy muzyce popowej, a quasi refren odnalazłby się nawet gdzieś na "The Dreaming". Żywsze, bardziej różnorodne i elektroniczne brzmienia wyłaniają się w dwóch kolejnych indeksach. "Snowed In at Wheeler Street", dramatyczny duet z Eltonem Johnem, z potężnie wygrywanymi akordami przy słowach "I Don't Want To Lose You" jest najlepszą kompozycją z tej drugiej części płyty, znakomicie operującą dynamiką, przełamującą na chwilę mezzo piano większości albumu. Tytułowy to najsłabsze ogniwo całości, ale śliczna klamra "Among Angels" to znowu intensywnie nastrojowa Bush z pierwszej części, akompaniująca sobie przy fortepianie, ze smyczkami w tle. Skromne, klasowe zakończenie.

Jeśli teksturowe subtelności "50 Words For Snow" są z jednej strony nad wyraz ilustracyjne i seraficzne, to z drugiej porażają swoim monochromatyzmem i chłodem, który finalnie staje się dziwnie kojący. Kate Bush tak dobrej płyty nie nagrała od czasu "Hounds Of Love", a przecież kilka jej ostatnich wiele pań wzięłoby z pocałowaniem ręki. I jak tu nie mówić o niej, że jest jedyna w swoim rodzaju.
♫♫♫♫
Highlight: Misty

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ulubione horrory z lat 2000-2009

Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej

ULUBIONE FILMY - MOJE I ZNAJOMYCH

Niemal 11 lat temu na wzór rankingu "Sight & Sound" stworzyłem listę swoich 10 ulubionych filmów. Teraz postanowiłem to zrobić znowu, by przekonać się, jak bardzo zmienił się mój gust. Okazało się, że zaledwie jedna pozycja z tamtego zestawienia dała radę się utrzymać . Co ciekawe, cztery filmy, które wtedy ostatecznie pominąłem (wspomniałem o nich w opisie) znalazły drogę do mojej topki. To pozostawia nam pięć zupełnie nowych tytułów.  W przeciwieństwie do tamtego wpisu z ulubionymi filmami ten jest sto razy ciekawszy, bo postanowiłem zaprosić do zabawy część znajomych. Dzięki temu mamy tutaj piękną różnorodność - przednie filmy gatunkowe, ostry arthouse, sprawdzony kanon czy kino tak złe, że aż dobre.  W ramach wyjaśnienia dodam, że zamieszczone tu listy (poza jednym wyjątkiem) na samym początku zawierają pozycję, która jest ceniona szczególnie wysoko przez uczestników zabawy. Specjalnie użyłem koloru czerwonego, pogrubienia i większej czcionki, żeby jeszcze bardziej to

Najlepsze horrory 2010-2019 (work in progress)

Poprzednią listę pierwszej  dekady  XXI wieku miałem wówczas nierozszerzoną, stąd pozycje, które się tam znalazły (pomijając top 11) nie do końca jeszcze oddawały pełen ogląd. Trochę rzeczy zobaczyłem później, ale takie są prawidła list - jest to zabawa bez końca. Horrory z lat 2010-2019 staram się śledzić uważniej, ale na pewno coś pominąłem. Myślę jednak, że dana lista dość dobrze oddaje to, co mi się podobało. Rzecz jasna nie każda pozycja jest tu czystym horrorem, ale nie oznacza to, że nie zawiera elementów charakterystycznych dla tego gatunku. Skala gwiazdkowa: trzy gwiazdki to film świetny, dwie – bardzo dobry, jedna – dobry. Sweetheart (Jd Dillard, 2019)   ★ Ekstaza (Joe Begos, 2019)  ★ Zombi Child (Bertrand Bonello, 2019)  ★ ★ ★   The Lighthouse (Robert Eggers, 2019)   ★ ★ ★ Midsommar. W biały dzień (Ari Aster, 2019)  ★ ★ ★ Mandy (Panos Cosmatos, 2018)  ★ In Fabric (Peter Strickland, 2018)  ★ ★ ★ Possum (Matthew Holness