Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z kwiecień, 2012

Gdy dwójka jest lepsza od jedynki

Halloween II, reż. Rob Zombie, rok 2009 Już w pierwszej części remake'u najwybitniejszego slashera w historii, Rob Zombie wykazał, że nie chce pójść śladem bezdusznych, korporacyjnych wyzyskiwaczy pieniędzy, jakimi bez wątpienia były nowe wersje "Koszmaru z ulicy wiązów" , "Piątku 13-tego" i "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" . Pierwszą połowę filmu poświęcił głębszej analizie charakteru 10-letniego Michaela Myersa, który w wyniku różnego splotu wydarzeń zamordował własną siostrę i kilka innych osób. Wyglądało to jak mocno pokręcony dramat psychologiczny, który z czasem oczywiście przechodził w brutalny, standardowy slasher. W dużo bardziej ciekawszym sequelu konwulsyjna narracja już sama w sobie jest czystą postmoderną, ale novum trzeba upatrywać we wprowadzeniu motywów snu do historii. Film poprzez ten zabieg wciąż balansuje na pograniczu koszmaru a rzeczywistości, co podbija intensywność i dziwność atmosfery. Pojawiający się tutaj s

Imponujący, ale niepowalający powrót młodych mistrzów horroru

Livide, reż. Julien Maury/Alexandre Bustillo, rok 2011 Maury i Bustillo nie są byle kim w świecie horroru. Uznaje się ich za jednych z czołowych przedstawicieli luźno powiązanego ze sobą zjawiska zwanego "nowa ekstrema francuska", które wydało na świat kilka świetnych produkcji (m.in. Haute Tension, Calvaire, Ils, Dans Ma Peau). Sami do tej listy dorzucili w 2007 roku film "Najście", powszechnie i słusznie określany jako jedno z nielicznych arcydzieł gatunku tego wieku. Był to rodzaj horroru home invasion, będącego z reguły klaustrofobicznym spektaklem przemocy i grozy, ale efekt jaki uzyskała para francuskich reżyserów przekroczył wszelkie przyjęte normy. Wystarczy sobie wyobrazić "Wstręt" nakręcony przez Carpentera, ze sporą domieszką Fulciego, i daje to jakiś obraz całości. Po łączeniach z amerykańskimi remake'ami (szczęśliwie porzuconymi), aż pięć długich lat trzeba było czekać na następcę, który ewentualnie rozstrzygnąłby mimowolnie nasuwając

Niebiański pop

Rufus Wainwright, Out of the Game, 2012 Długo kazał czekać Rufus Wainwright na powrót do tego, co umie robić najlepiej, czyli pisania znakomitych, ambitnych kompozycji. Od czasu wydania przekombinowanej i nierównej "Release The Stars" pięć lat temu, artysta pogrążał się w projektach, które być może zyskiwały mu przychylności ze strony konserwatywnej publiczności, lecz z każdym kolejnym krokiem oddalały jego dotychczasową bazę fanów. Sam muszę przyznać, że w pewnym momencie mocno rozminęła mi się droga z muzyką człowieka, którego pierwsze cztery płyty nie schodziły przez długie miesiące z mojego odtwarzacza. Sprawa przybrała niemal opłakany stan w 2010 roku, gdy premierę miał intrygujący w założeniu, ale monotonny w egzekucji longplay "All Days Are Nights: Songs for Lulu". Omal nie obwieściłem wtedy, że jako autorski pieśniarz Wainwright nie ma już nic do powiedzenia. Dobrze, że pohamowałem swój wyrok, bo jego najnowsze dzieło, "Out of the Game" to dru