Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2009

Prawdopodobnie film roku

Biała wstążka, reż. Michael Haneke, rok 2009 Nagroda za najlepszy film w Cannes dla Hanekego jest bez wątpienia największym sukcesem w dotychczasowej karierze reżysera. Nie widziałem jeszcze reszty pretendentów do głównej nagrody festiwalu, ale od razu widać, że "Biała wstążka" wyróżnia się mistrzowską realizacją i intrygująco skonstruowaną, niejednoznaczną fabułą. Więcej, uważam, że jest to w pewnym sensie osiągnięcie na miarę "Fanny i Aleksander" Ingmara Bergmana, jeśli chodzi o wręcz powieściową, kilku wątkową narrację. Według reżysera, film traktuje o genezie każdego rodzaju terroryzmu, będącego natury politycznej albo religijnej . Jak się okazuje po seansie nie jest to stwierdzenie, które w łatwy sposób można odnieść do wydarzeń. A te mają miejsce w latach 1913-1914, w małej protestanckiej miejscowości na północy Niemiec. Na samym początku jesteśmy świadkami wypadku miejscowego doktora na koniu, który zakłóca generalnie spokojne życie mieszkańców. Jak się chwil

W krainie norweskiej awangardy

Supersilent, 1-3, rok 1997 Jedna z moich ulubionych grup ostatnich lat, określana jako awangardowo-jazzowo-elektroakustyczna (!), działa na rynku muzycznym od 1997 roku. Fakt, cała czwórka jest dłużej, bo Arve Henriksen (trąbka), Ståle Storløkken (klawiszowiec) i Jarle Vespestad (perkusista) grali od 1989 roku jako free jazzowe trio Veslefrekk. Co do czwartego członka, Helge Stena, a.k.a. Deathproda, artysty live electronic, zaczynał on w norweskiej grupie rockowej Motorpsycho, a następnie wydał dwie solowe płyty. Tak się złożyło, że w maju 1997 roku zagrali oni wszyscy razem po raz pierwszy na festiwalu jazzowym "nattjazz" w Bergen. Muzycy przypadli sobie najwidoczniej do gustu , bo postanowili zaraz nagrać potrójny album, który ukazał się nakładem wytwórni Rune Grammofon. Nazwany "1-3", trwający ponad trzy godziny materiał okazał się ich najradykalniejszym dziełem do tej pory. Kompletnie rezygnując z elementów, których składa się kompozycja muzyczna (rytm,

Klasa wykonawcza na najwyższym poziomie

Anthony Davis, Lady of the Mirrors, rok 1980 Muzyce z tej niezwykłej płyty nie daleko do stylu Keitha Jarretta czy Billa Evansa. W wydaniu jak najbardziej awangardowym, rzecz jasna. Liryczny, gwałtowny, kojący, sentymentalny - nie ma nastroju, którego nie potrafiłby uzyskać Davis od fortepianu. Uczucie z jakim gra swoje trudne i wyjątkowe melodie jest niepodważalne, a repetycyjne motywy jak w "Beyond Reason" potrafią wprawić w prawdziwy trans. Co najciekawsze nie jest to szczególnie trudne do przyswojenia, pomimo swojej złożonej konstrukcji i natury. Swoim pięknym spokojem momentami sprawia wrażenie muzyki lekkiej jak piórko. I do tego jest to jazz, który zbliża się niekiedy do współczesnej muzyki klasycznej. A może nią jest? Takie podziały zawsze są trudne do określenia, bo wielu wybitnych muzyków czerpie z bardzo różnych wpływów, by tworzyć tak jak tutaj Davis, dźwięki o niezwykłej głębi. ♫♫♫ ♫

Ciemna strona księżyca

Coil, Musick to Play in the Dark Vol. 1, Musick to Play in the Dark Vol. 2, rok 1999 oraz 2000 Bardzo interesujący projekt, składający się z dwóch części, zapoczątkował w muzyce Coil okres nazwany przez nich "Księżycową muzyką". Pierwszy utwór z pierwszej płyty, "Are You Shivering" od razu doskonale przedstawia kierunek jaki panowie obrali - klimatyczna muzyka, bliska dark ambientowym rejonom; dziwne przetworzony głos, który powtarza niezrozumiałe dźwięki, oraz zamiast śpiewu preferowana jest recytacja tekstów. W następnych kompozycjach będą się pojawiać np. kapitalne sample kobiecego głosu, służące jako nastrojowe tło czy dziwne efekty dźwiękowe, przypominające szum wiatru. Na obu płytach odnajdziemy rewelacyjne przetworzenia stylu Tangerine Dream z okresu "Phaedry" i "Rubycona", płyt należących do ich najsłynniejszych. "Red Birds" oraz "Tiny Golden", bo o nich mowa, brzmią jakby były nagrane w 1975 roku, a nie w 1

Trochę za mało piękna, a za dużo hałasu

The Angelic Process, Weighing Souls With Sand, rok 2007 Jak udowodniło My Bloody Valentine, pod masą przesterów można skrywać proste, urodziwe melodie. Podobnym tropem, ale z głośniejszym rezultatem podążał The Angelic Process. Doom-metalowe brzmienie i tempo, shoegaze'owe wokale, które przebijają się przez masywne riffy jak światło do mrocznego pokoju, skrywają w sobie ogromny pokład emocji, które nie raz potrafią chwycić. Prosta konstrukcja utworów, która jest powtarzana przez całą płytę sprawia niestety, że na wysokości 5 utworu zacząłem się nudzić. Nie znaczy to, że nie ma tu dobrych piosenek. Wręcz przeciwnie, są tu perełki w rodzaju "Million Year Summer", gdzie można wykryć wyjątkowo śliczną, smutną melodię, walczącą o przedarcie się na powierzchnię z niesamowitym hałasem. Ale należą do mniejszości. Muzyka duetu opierając się na zmasowanym ataku szumu i gitar; rozpaczliwie wrzeszczącym wokaliście i głębokiej, melancholijnej aurze udowadniała wielki potencjał.

Siła szeptu w obliczu śmierci

The Antlers, Hospice, rok 2009 Drugie wydawnictwo zespołu The Antlers, którego szefem jest Peter Silberman to w dużej mierze wyciszony, pełny skrywanego bólu i elegancji koncept album o mężczyźnie, który traci ukochaną osobę z powodu raka, przyglądając się bezradnie jak umiera w ośrodku szpitalnym. Jak na 23 letniego muzyka, Silberman udźwignął ciężki temat i nagrał zaskakująco dojrzały materiał, obiecując sporo na przyszłość. Fakt, że są to bardziej pochmurne rejony dotyczące śmierci od razu nasuwać może podobieństwa ze świetnym "Funeral" The Arcade Fire. Produkcja lo-fi dodaje autentyczności opowiadanym historiom, ale nie ma też zbytniego ascetyzmu w brzmieniu, bo nieraz można usłyszeć udanie wkomponowane trąbki, jak w najlepszym utworze "Sylvia". Czasami pojawiają się dalekie echa Belle And Sebastian (Bear) czy Anthony'ego Hagarta we wstępie utworu "Atrophy", który ogólnie udanie zahacza o estetykę zimnego grania lat 80-tych. Przejmujący spos

Godni spadkobiercy Black Sabbath

Electric Wizard, Witchcult Today, rok 2007 Angielska grupa doom-metalowa Electric Wizard działa od 1993 roku i ich ostatni album, "Witchcult Today" z 2007 roku jest szóstym z kolei. Wcześniej słyszałem uważany za ich najlepszy, czyli "Dopethrone", ale ten mi się bardziej podoba. Modelem dla brzmienia grupy jest Black Sabbath circa "Master Of Reality" w jeszcze wolniejszym i cięższym wydaniu. Potężne, zwaliste, nisko nastrojone gitary miażdżą swoją mocą, zmiksowane w taki sposób byśmy nigdy nie zapomnieli, że to one rządzą. Perkusista oraz wokalista są trochę schowani w tle, ale w tym wypadku jest to korzystne rozwiązanie. Jako że produkcja jest mniej surowa i przytłaczająca niż na "Dopethrone", można lepiej wyłapać melodie, które są naprawdę udane i nie odczuwać zmęczenia po pół godzinie materiału. Najistotniejszą zmianą dla mnie jest jednak wokalista Jus Osborn. Śpiewa czystym, przystępnym głosem, nie przepuszczając go za każdym razem

Kamera wideo ci prawdę powie

Video Benny'ego, reż. Michael Haneke, rok 1992 Pamiętam czasy, gdy jako młody chłopak chodziłem do wypożyczalni kaset wideo. Mnóstwo horrorów wtedy oglądałem, często z kaset, których jakość pozostawiała wiele do życzenia (tak nic nie przebiło kopii "Czasu Apokalipsy", z jaką miałem do czynienia trochę później). Niespodziewany powrót do tamtych czasów zaoferował mi główny bohater drugiego filmu uznanego reżysera austriackiego, Michaela Hanekego. Ten kilkunastu letni chłopak o imieniu Benny ma obsesję na punkcie kamery wideo oraz kaset. Codziennie wypożycza jakiś film i ogląda go po kilka razy. Niemalże bez przerwy włączony jest telewizor, w którym co jakiś czas migają nam ówczesne wiadomości ze świata. Jedynym elementem, który trochę zmącił nam w sumie dosyć spokojny obraz, było nagranie na samym początku filmu, ukazujące ojca Benny'ego zabijającego świnię, które on cofa i spowalnia, by obejrzeć jeszcze raz. Jak się okazuje wszystko jest w porządku do czasu dnia, w kt

Wygnanie z raju, czyli Antychryst

Antychryst, reż. Lars von Trier, 2009 Zrobiłem porno horror tak o swoim ostatnim filmie przed premierą mówił skandalista-eksperymentalista , duński reżyser Lars von Trier, który głównie za sprawą swoich niekonwencjonalnych dramatów jak „Dogville”, „Przełamując Fale”, „Tańcząc w Ciemnościach” czy popularnej serii „Królestwo” stał się jednym z najważniejszych reżyserów ostatnich dwudziestu lat. Czego jednak można było się spodziewać po takich jednoznacznych słowach? Filmu pokroju „Zombie Strippers” (okropna kaszana) z gwiazdą porno Jenną Jameson gdzie zombi na przemian zagryzały ludzi i uprawiały z nimi dziki sex? Na pewno nie, chociaż podejrzewam, że sporo osób trafiło na salę kinową oczekując takiej właśnie rozluźniającej porcji flaków i roznegliżowanych kobiecych ciał. Śmiało można powiedzieć po zapoznaniu się z „Antychrystem”, że otrzymaliśmy film z kategorii „nie dla wszystkich”, gdzie Lars von Trier bawi się z widzem w różny sposób, a nie tylko stosując sex i przemoc. Film r

Wong Kar-Wai - Największy malarz kina lat 90-tych

Popioły czasu: Powrót, reż. Wong Kar-Wai, rok 1994/2008 Nie będę owijał w bawełnę. Mam słabość do filmów sygnowanych przez Wong Kar-Waia. Ten jest 8 jaki widziałem z jego 10 pełnometrażowych i na szczęście zawodu mi nie sprawił. Pomijając niedopracowany, szamotający się z własnym stylem debiut "Kiedy łzy przeminą", reszta zachwycała wizjonerskim połączeniem epileptycznego stylu narracji Antonionego, popkulturowymi odniesieniami w stylu francuskiej Nouvelle Vauge i neonową kolorystyką Hong-Kongu. Trudno mi wybrać ulubione dzieło z jego filmografii, bo od czasu "Dni naszego szaleństwa" z 1991 roku pracował na takim poziomie, że praktycznie mało kto mu dorównywał. W końcu nadszedł czas na film, który został przyjęty z mieszanymi uczuciami w dniu wejścia do kin w 1994 roku. W zasadzie połączenie dramatu z charakterystycznym dla chin gatunkiem sztuk walki (zwanym Wuxia), trudny do podążania przez swoją zagmatwaną fabułę, okazał się wtedy porażką komercyjną. Po 14 latach,

Trochę powyżej zera

Afera poniżej zera, reż. Brendan Malloy i Emmett Malloy, rok 2001 Będzie krótko. Bo co tu dużo mówić o kolejnej idiotycznej komedii z bohaterami, których rozsadza testosteron, spędzają dzień na wygłupianiu się i piją hektolitry piwa. Jak zawsze znajdzie się wśród tej wesołej paczki wrażliwszy, normalniejszy chłopak, który jest do tego uwikłany w problemy sercowe. No i nie można zapomnieć o złym przyjezdnym, który chce zmienić w tym przypadku miasteczko w kurort wbrew woli mieszkańców. Kończy się na kilku niezłych żartach. Mocna jedynka. ★

Najstraszniejsza noc w roku

Upiorna noc Halloween, reż. Michael Dougherty, rok 2008 Może nie do końca najstraszniejsza, ale słowa, które padają na początku filmu służą za całkiem niezłe wyjaśnienie. Mamy tu do czynienia z czterema powiązanymi ze sobą historiami, odbywającymi się w dniu święta zmarłych, w Ameryce zwanego Halloween. Zaczynamy tak jak to było w klasyku kina grozy, "Halloween" Johna Carpentera, mianowicie od brutalnego morderstwa. To "sympatyczne" wydarzenie rozkręca brutalną zabawę, gdzie poznajemy samotnie wychowującego ojca z dosyć makabrycznym hobby; grupkę dzieci, która chce sprawdzić czy miejscowa legenda jest prawdziwa; dziewczynę w przebraniu czerwonego kapturka, szukającą chłopaka na noc oraz starszego, zgorzkniałego mężczyznę, którego odwiedza dość nietypowy gość. Wszystkie te historie w pewnym momencie się sprytnie ze sobą splatają, by odkryć przed nami pewne zagadki. Dla reżysera i scenarzysty Michaela Dougherty'ego jest to pełnometrażowy debiut (wcześniej napisał

Bękarty Wojny (Inglorious Basterds)

reż. Quentin Tarantino, rok 2009 Dziś zacznę niekonwencjonalnie - od końca filmu. Skoro Tarantino przez tyle lat mógł bez skrępowania bawić się chronologią, to czemu nie ja? Dwójka mężczyzn kuca nad trzecim - ubranym w nazistowski mundur. Jeden z nich wyjmuje nóż, drugi podtrzymuje wyrywającego się, krzyczącego nazistę. Ostrze powoli dotyka jego czoła, kreśląc na nim swastykę. Swastykę o tyle oryginalną, że całkowicie nieusuwalną. "Twórca" patrzy na swoje dzieło z uśmiechem, zwracając się do kolegi: "Wiesz, co? Tym razem wyszło mi arcydzieło!". Zerkam na trójkę przyjaciół, z którymi akurat wybrałem się na premierowy seans we wrocławskim Heliosie. Wstajemy. Z nami cała sala. Nieśmiałe oklaski przeradzają się w burzę. Noah Antwiler, znany amerykański videoblogger stwierdził kiedyś, że głupotą jest oklaskiwanie filmu. Może i jest, ale te oklaski były nie tylko wyrazem zachwytu, ale przede wszystkim wszechogarniającej ulgi. Po dwuczęściowym, rzemieślniczo poprawnym, a

Moje odmienne spojrzenie na "Dystrykt 9"

Ja z kolei nie pałam entuzjazmem kolegi, co do dobrze przyjętego przez większość osób filmu. Na czym polega problem? A no na samej strukturze i zabiegach reżysera. Fabułę klarownie wyjaśnił Robert, więc ograniczę się raczej do stylu. Koncept wyjściowy jest intrygujący. Czyli jak pan reżyser mógł stwierdzić: Kręcimy w stylu paradokumentalnym, ale po czasie będziemy zdradzać zainteresowanie czymś na miarę Mockumentary! I tak wydarzenia przez pierwsze pół godziny są podane raczej w manierze skrytego dowcipkowania (Wikusowi się najbardziej obrywa rzecz jasna) i przedstawiania, co się dzieje z nacją ogromnych krewetek. Ale niestety reżyser nie był konsekwentny i potraktował przemianę postawy głównego bohatera, Wikusa dosyć powierzchownie. Ale to mniejszy problem. Największym jest niestety asymilacja powtarzanych błędów hollywoodzkiego kina science fiction, pewnie nieświadoma, i film od przełomowego momentu zaczął zmierzać ku błahej, szybkiej akcji, która była momentami nie logiczna (dziwne

Dystrykt 9 (District 9)

reż. Neill Blomkamp, rok 2009 Trudno mieć jakiekolwiek pretensje do widza, któremu nic nie mówi nazwisko Neil Blomkamp. Człowiek ten w świecie kina zaistniał wszak dopiero kilka miesięcy temu filmem, który przez wielu uważany jest za renesansowy w kontekście fantastyki naukowej. Ba! Na plakacie filmowym widnieje nawet porównanie z niekwestionowanym klasykiem gatunku, "Łowcą Androidów" Ridleya Scotta. Jeśli zastanawia was czy i, jakim cudem facet, który na koncie do tej pory miał jeno kilka krótkometrażowych filmów SF stał się wręcz wizjonerem gatunku - zapraszam dalej. Jak to pisał Mistrz Bułhakow - czytelniku, za mną! Od początku filmu zaczęły mnie trawić złe przeczucia - paradokumentalny styl, ujęcia kręcone z ręki... Tak, zaśmierdziało mi to "Projekt Monster", hiszpańskim "REC", czy jego amerykańskim odpowiednikiem - "Kwarantanną". Ile można eksploatować ten sam, wytarty już do cna, pomysł? Ano można, jako że wielkimi krokami zbliża się ko

Kontemplacyjna muzyka na jesienną porę

Arve Henriksen, Chiaroscuro, rok 2004 Artysta związany z awangardowym jazzowym projektem Supersilent, co jakiś czas wydaje solowe płyty, które prezentują go w dużo subtelniejszym wydaniu. "Chiaroscuro" była jego drugim wydawnictwem, i tak jak późniejsze "Strjon", bardzo udanym. Pierwszy utwór, nazwany trafnie "Opening Image" pięknie wprowadza w zamyślony, kojący świat artysty, wypełniony jego znakiem firmowym, czyli trąbką przypominającą brzmieniowo flet. Jednak największa niespodzianka w tym utworze czeka nas trochę dalej, bo pojawia się przejmująca wokaliza Arve, który posiada przepiękny sopranowy głos. Stąd też, najlepsze kompozycje na płycie to te z użyciem przez niego głosu, w pewnym wymiarze zbliżonym do brzmienia jego trąbki. Stylistyka w jakiej obraca się artysta jest mniej więcej krzyżówką ambientowych podróży Briana Eno z początku lat 80-tych i uduchowionych poszukiwań Johna Hassela. W jednym momencie usłyszałem nawet coś, co mi przypomina

Rock In Opposition, czyli jak organizacja działająca w słusznej sprawie udostępniła słuchaczom niepowtarzalne zjawisko muzyczne

Aż trudno w to uwierzyć, ale lata 70-te w całym swoim rozgałęzieniu stylistycznym i otwartości wytwórni płytowych, by wypuszczać różnorodne propozycje, przyjmowały sytuację, gdy artyści wykonujący trudną muzykę mieli problemy z wydawaniem swoich płyt. Tego typu sprawa spotkała ceniony brytyjski zespół Henry Cow. Postanowili oni walczyć z tym procederem i wymyślili festiwal pod nazwą Rock In Opposition (później formalnie działająca organizacja), który odbył się 12 marca 1978 roku w Londynie. Zaprosili oni na niego cztery również awangardowe grupy z Europy, borykające się z podobnymi problemami. Wśród tych grup była Univers Zero, o której będzie mowa, a następnie po czasie dołączyły do RIO inne, w tym kolejny bohater mojego wpisu, Art Zoyd. Univers Zero, Ceux du Dehors, rok 1981 Idąc szlakiem wytyczonym przez grupę Magma, dodając mocną inspirację Belą Bartokiem i Igorem Strawińskim, belgijska Univers Zero nagrywała w początkach swojej kariery jedne z najtrudniejszych oraz na

Rzewne, ale przyjemne!

Black Tape For a Blue Girl, Remnants of a Deeper Purity, rok 1996 Muzykę jaką uprawia grupa nazywają neoklasycznym Darkwave. Wzbogacają swój styl ambientowymi plamami. Główni bohaterowie płyty, czyli wiolonczela i altówka są idealnymi instrumentami smutku, wyrażającymi głębokie uczucia muzyków. Wszystko się na "Remnants of a Deeper Purity" snuje, czasem wylewa, momentami przemyka niepostrzeżenie. Wokalistka brzmi jak Jarboe w najbardziej eterycznych balladach. Ładnie to wszystko wybrzmiewa, w to nie śmiem wątpić. Lubię czasem posłuchać muzyki, która jest zatopiona w tak głębokim pogłosie, jakby właśnie wydobywała ostatnie słowa z głębin morza, w którym tonie. Czyste, bezpośrednie odwołanie się do emocji słuchacza wychodzi im naprawdę dobrze i jeśli chodzi o klimaty, w jakich operują, są prawie tak dobrzy jak Dead Can Dance. Bardziej klasyczni, na pewno. Zbyt patetyczni. Mający w sobie to coś jednak, co będzie mnie skłaniać, by wracać do ich płyty. ♫♫♫ ½

Spirala w dół - pokorny, aczkolwiek nieuchronny upadek

Nine Inch Nails, The Downward Spiral, rok 1994 Ktoś kiedyś stwierdził, że to idealna płyta przed samobójstwem i niewątpliwie miał rację. Trent Reznor zabiera nas na wędrówkę po najmroczniejszych zaułkach swojej duszy, pokazuje nam miejsca, których przeciętny śmiertelnik wolałby nie odwiedzać. Jest to brutalne zmierzenie się ze swoimi frustracjami i lękami, dzieło niesamowicie ambitne, ale nie zawsze przekonujące od ręki. Muzycznie to przełamywanie schematów, żonglowanie stylami, operowanie kontrastami i dynamiką. Całość opleciona w elektroniczne dźwięki, w których można się utopić od nadmiaru wrażeń. Trudno jest wybrać utwór, który mógłby nam posłużyć jako wizytówka płyty, bo każdy jest swoistego rodzaju arcydziełem. Uderza nas szaleńczy rytm, sample, przesterowane, nakładane na siebie głosy ("Mr. Selfdestruct", "Ruiner"). Z drugiej strony znajdujemy bardzo hipnotyczną i zagęszczoną przestrzeń ("A Warm Place", "Hurt"). Fakt, iż album był

Reżyserzy horrorów powinni szukać inspiracji na tym albumie

Svarte Greiner, Knive, rok 2006 Niepokojąca muzyka, łącząca eksperymentalne wycieczki z użyciem żywych instrumentów i dark ambientowego krajobrazu z pogranicza "Heresy" Lustmorda w mniej mrocznym, a bardziej cmentarnym wydaniu. Genialnie artysta użył kobiecych głosów w kilku utworach jako nawiedzonego tła, co nie jeden przedstawiciel z rejonu Darkwave czy gotyckiego rocka mógłby mu pozazdrościć. Czasem słyszę tutaj pomysły bardziej szalonych artystów niemieckich, jak wczesny Cluster czy Faust w chociażby utworze "My Feet, Over There". A może duch Stockhausena wisi nad wszystkim? Momentami też, jak w piątym utworze przypominają mi się niektóre klimaty Spring Heel Jack z płyty "Amassed" (typu rwanie kartki). Horrorowe inklinacje muzyki są głównym smaczkiem dla mnie w obcowaniu z nią, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że jedynym. Na pewno zostałem zaskoczony, bo słyszałem zespół pana Erika Skodvina, Deaf Center i nie byłem szczególnie zachwycony, choć

Muzyka, do której słowo "rozmarzona" pasuje idealnie

Seefeel, Quique, rok 1993 W końcu zabrałem się za album, o którym czytałem tyle pochlebnych opinii i konfrontacja z nim była jak najbardziej przyjemna i udana. Mowa tu o dziele angielskiego zespołu Seefeel, który w pierwszej połowie lat 90-tych proponował wyjątkowo interesującą mieszankę wówczas rozkręcającego się ambient techno i dobiegającego ku swemu kresowi shoegaze. Rezygnacja grupy z dominującej roli gitar na rzecz sekwencera była znakiem czasów, bo za rok przy okazji debiutu Bark Psychosis wybitny angielski krytyk muzyczny S. Reynolds ogłosił nowy styl, zwany post-rockiem. Zaliczenie debiutu grupy do post-rocka odbywać się może na jego teorii, że grają w sposób odległy od przyjętego wzorca rockowego składu, który jest bliższy "pastelowej" oprawie dźwiękowej. Loopy gitar wspaniale są wkomponowane w tło, będąc dodatkiem, który kreuje wspomniany w tytule marzycielski nastrój. Zresztą pełno tu wyjątkowo ciepłych, wręcz namacalnych barw. Przykładem może być chyba najp

Niekończąca się opowieść

Out 1 Noli Me Tangere, reż. Jacques Rivette, rok 1971 Święty Graal francuskiego kina, 12 godzinny "Out 1" był praktycznie niemożliwy do obejrzenia na dużym ekranie od czasu swojego powstania w 1971 roku. Dopiero w ostatnich latach zaczął być częściej pokazywany w kinach na świecie i jego mityczny status przerodził się w konsensus, że jest to jeden z najwybitniejszych filmów w historii. O czym jest to wszystko? Składający się z ośmiu odcinków, najbardziej radykalny film Jacquesa Rivette'a prowadzi symultanicznie cztery różne wątki, które z czasem zaczynają się ze sobą spajać. Dwie grupy teatralne ćwiczą odmienne sztuki Ajschylosa, a dwójka oszustów (kapitalni Juliet Berto oraz Jean-Pierre Leaud) osobno zaczyna prowadzić dochodzenie w sprawie tajemniczego bractwa trzynastu, które ponoć działa w Paryżu. Temat zaczerpnięty z "Historii Trzynastu"  Balzaca tworzy niewidzialną intrygę, ukazywaną na przemian z ciągnącymi się praktycznie bez końca próbami awangar