Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2010

Nowy album roku

Kayo Dot, Coyote , 2010 Toby Driver szybko wyrasta dla mnie na jednego z największych bohaterów XXI wieku. Przewodząc wpierw intrygującej formacji maudlin of the Well , by później stworzyć jeszcze bardziej fascynującą Kayo Dot , udowadniał przy każdej sposobności niewyczerpane możliwości w eksperymentowaniu z formą i gatunkami oraz nieczęsto dziś spotykaną świadomość kompozytorską. Najlepszą próbkę jego myślenia można odnaleźć na solowej płycie In the L..L..Library Loft z 2005 roku, gdzie artysta pochłonął się w szalenie awangardowej krainie, tworząc diabelską wariację współczesnej muzyki kameralnej, wymieszanej z elementami metalu czy wolnej improwizacji. Na trzech pierwszych płytach Kayo Dot , a także dokonaniach maudlin of the Well , Driver ze znakomitymi kompanami tworzył muzykę, dla której kluczowym słowem był eklektyzm. Death Metal, ambient, jazz, rock progresywny, muzyka klasyczna - każdy z tych gatunków naturalnie ze sobą współgrał, jakby był integralną częścią drugiego.

Esej

Jest to esej, który musiałem napisać na zaliczenie. Temat miał być dowolny, ale związany bezpośrednio z zajęciami. A, że to o czym napisałem poniżej przewinęło się na nich skłoniło mnie do podzielenia się swoimi wynurzeniami. Teraz robię to na blogu. Pisanie o muzyce to niewdzięczna rzecz. Niełatwą sztuką jest połączyć swoje odczucia, podyktowane emocjami z pewnym obiektywizmem, który hamuje nasz entuzjazm, by nie wyszła z tego laurka. Fakt, że każdy ma swoje indywidualne wartościowanie muzyki tym bardziej gmatwa sprawę. A co się dzieje, gdy pałamy szczególną sympatią do danego artysty? Stajemy się jednostronni w naszych opiniach i bardzo łatwo osoba czytająca nasze prace może nas zaszufladkować jako „fana artysty X”. Właśnie ta cecha jest bardzo charakterystyczna dla dziennikarza muzycznego, szczególnie w tych czasach, gdy za pomocą blogów i innych serwisów, każdy nagle może się stać wyrocznią na temat nowo ukazującej się muzyki. Są to często ludzie bez jakiegokolwiek wykształcen

Muzyka dla samobójców

Z braku większego ostatnio zainteresowania nowościami, odświeżam sobie twórczość niektórych wykonawców i jak to często u mnie bywa, przypadkiem trafiłem na dawno nie słuchane Red House Painters i wystarczyło to, by zainspirować mnie do napisania o moich odczuciach względem ich muzyki. Tytuł posta jest rzecz jasna pewną hiperbolą, ale w przypadku określenia nastroju, jaki panuje na dwóch pierwszych płytach zespołu, ma swoje uzasadnienie. Zwykło się go opisywać jako depresyjny. Wymowa tekstów, śpiew i melodie od pierwszych dźwięków stwarzały wrażenie, jakby ich twórca nie potrafił funkcjonować bez antydepresantów. Tego typu mizeria, cierpienie i zagubienie w muzyce od dawna miały swoją osobliwą moc, jeżeli traktowano je z odpowiednim umiarem. Red House Painters należy do najwcześniejszych grup uprawiających slowcore, nurt, który jak sama nazwa wskazuje, charakteryzował się przede wszystkim powolną grą muzyków. W pierwszej połowie lat 90-tych, kiedy slowcore mocno się wyróżniał

Nowy gatunek

Ludzkość, reż. Bruno Dumont , rok 1999 Z wykształcenia filozof, Bruno Dumont błysnął w 1997 roku Bressonowskim debiutem Żywot Jezusa , akcentując nowy głos w francuskim kinie, które zaczynało ponownie nabierać rozpędu. Potwierdzeniem tego była twórczość reżyserów jak Claire Denis, Oliviera Assayasa i Arnaud Desplechina, rokująca optymistyczną przyszłość dla kina autorskiego we Francji. Dumont potwierdził swój talent dwa lata później filmem Ludzkość . W tym rygorystycznym, długim dziele, za punkt wyjścia twórca obrał sobie konwencję dramatu kryminalnego, wywracając ją do góry nogami. Próżno można doszukać się w jego filmie elementarnych cech gatunkowych kryminału - nie uświadczymy wartkiej akcji, a raczej jej brak. Tempo narracji jest co najwyżej żółwie. Protagonista to antyteza bohatera filmów kryminalnych - nie posiada wybitnej inteligencji, intuicji, błyskotliwości. Zamiast tego jest ociężały, introwertyczny i sprawia wrażenie jakby zaraz miał przejść załamanie nerwowe. Nie usłyszym

Staroć

Ostatnio był tutaj ogromny zastój, ale z braku czasu, a także z blokady twórczej, nie kwapiłem się, by pisać coś do czego nie byłbym przekonany. Postanowiłem zresztą spojrzeć na jeden z pierwszych, archiwalnych tekstów tego bloga i umieścić go w końcu. Ten krótki tekst tyczył się dzieła uznanego meksykańskiego reżysera, Alejandro Gonzáleza Iñárritu i jego chyba najlepszego filmu - "21 gramów" z 2003 roku. W pozornym chaosie narracyjnym pana Inarritu jest metoda. Jego nielinearne prowadzenie fabuły, gdzie zakończenie filmu może być na początku w pewnym sensie podąża za dewizą Jean-Luc Godarda, który kiedyś stwierdził, że "historia powinna mieć początek, środek i zakończenie...ale niekoniecznie w tej kolejności." Na początku można odnieść inne wrażenie, jakoby reżyser pomieszał wydarzenia specjalnie, by przykryć nieszczególnie oryginalną historię. Tak jak w filmach typu "Amores Perros" nakreśla w niej znaczenie losu. Bohaterowie, pozornie odlegli od sieb