Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2011

Zapomniane arcydzieło

Jackson Browne, Late for the Sky, rok 1974 Pisałem już wcześniej o kilku takich płytach. Here, My Dear przy okazji wydania remastera doczekało się pewnej rewaluacji, Dog Man Star powoli zaczął wracać do łask, ale One Year Blunstone'a ciągle pozostaje na dnie morza ukrytych skarbów. W przypadku Jacksona Browne'a sytuacja jest dosyć specyficzna, bo ile powyższe płyty nie zostały przy swojej premierze przyjęte zbyt entuzjastycznie (pomijając Dog Man Star), to pięć pierwszych albumów Browne'a doczekało się wielu zachwytów. W bogatych w songwriterskie klejnoty latach 70-tych, "Late for the Sky", "The Pretender" oraz "Running on Empty" spokojnie wówczas stawiano obok "Blue" Joni Mitchell, "Born to Run" Springsteena czy "Blood on the Tracks" Dylana. Krążył wtedy nawet konsensus, że Browne jest jedynym amerykańskim artystą solowym dorównującym Springsteenowi. Sam Springsteen podczas wprowadzania Browne'a do Ro

Amy Winehouse i szkoła średnia

Również ja dodam parę słów do najważniejszego wydarzenia muzycznego tego roku, niestety smutnego, choć od dawna przewidywanego. Odniosę się do tego dosyć negatywnie, bo w całym tym lamencie nad śmiercią Amy Winehouse niepokoi mnie jedna rzecz, niestety bardzo charakterystyczna. Większość wypowiedzi znanych osób, dziennikarzy muzycznych czy generalnie osób związanych z tą branżą jakie słyszę lub czytam niestety razi mnie swoim lekko, a u niektórych mocno przesadzonymi opiniami na cześć zmarłej w młodym wieku, będącej u szczytu popularności gwiazdy. Te pośmiertne podsumowania dorobku artystki, jej pozycji i wpływu świadczyć może o ogólnym smutku nad odejściem od dłuższego czasu nieźle się zapowiadającej wokalistki, żalem nad tym, co by było dalej, gdyby Amy żyła. Nie mam zamiaru krytykować osobistych względów, bo niejedna osoba może być prawdziwym, długoletnim fanem artystki, ale w całym tym opłakiwaniu trudno mi odrzucić wrażenie przesładzania i przechwalania. Faktem jest, że była to

Krótkie przemyślenia - 4

Kolejna runda z filmami, tym razem dominują Azjaci. Tell me something, reż. Yoon-Hyun Chang, rok 1999 Pewnie zainspirowany przez thriller "Siedem" Davida Finchera, koreański film o seryjnym mordercy z osobliwym hobby ćwiartowania ludzi i pozostawiania czarnych worków w różnych miejscach nie wnosi raczej niczego nowego do tego mocno już wyeksploatowanego tematu, ale jest bardzo sprawnie zrealizowany i znacznie ciekawszy od wielu sobie podobnych. Powodem jest dosyć wyszukanie złożona fabuła, nawet jeśli pewne rzeczy można przewidzieć wcześniej oraz spora dawka mocnych scen, przekraczająca zwykłe standardy. Wyznacznikiem w kategorii obrazów o seryjnych mordercach od lat dla mnie jest inny koreański film - Zagadka zbrodni Bonga Joon-ho, ale warto spojrzeć na to mniej znane dzieło. ★★★ Demony 2, reż. Lamberto Bava, rok 1986 "Dreszcze" Cronenberga z demonami na czele. Zamiast kontynuować akcję z końcówki pierwszej części, to twórcy postanowili rozegrać jej schemat fabula