Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2009

Wieczór jazzowej magii, czyli koncert Wayne Shortera

VI Edycja Jazztopadu rozpoczęła się z prawdziwym animuszem. Mieliśmy zaszczyt gościć i wysłuchać na otwarciu festiwalu jedną z największych postaci muzyki jazzowej ostatnich 50 lat. Mianowicie guru saksofonu, Wayne Shorter’a. Przyjeżdżając wraz z grupą muzyków o światowej sławie i niepodważalnej klasie, stworzył słuchaczom zgromadzonym w Filharmonii Wrocławskiej prawdziwą ucztę dźwiękową. Obok mistrza na scenie mogliśmy podziwiać i przede wszystkim usłyszeć pianistę Danilo Pereza, kontrabasistę John Patitucci’ego oraz perkusistę Brian’a Blade’a. Zastanawiałem się tuż przed pierwszymi akordami Pereza jaki set postanowi nam zagrać wielki kwartet Shorter’a. Czy będzie to bliższe jego klasycznym, melancholijnym, hard bebopowym dokonaniom czy postawi na swobodniejszą strukturę muzyczną? Dosyć szybko moje dywagacje zostały rozwiane po kilku minutach koncertu. Wybrali drogę improwizacji. Każda z nich dosyć powoli się rozkręcała, nabierając gwałtownych, kolektywnych skoków napięcia z ekspr

Muzyczny, zdrowszy odpowiednik pigułki nasennej

Grouper, Dragging a Dead Deer Up a Hill, rok 2008 Ludzie cierpiący na insomnie mają lekarstwo na swoją chorobę już od dobrego roku, tylko trzeba im o tym powiedzieć głośno. Co jest przeciwne naturze tejże uroczej płyty. Grouper to tak naprawdę pani Liz Harris, amerykańska artystka serwująca wyjątkowo senną i nie raz piękną miksturę ambientu oraz psychodelicznego folku. Wszystko u niej jest utrzymane na głośności lekko powyżej szeptu, więc trzeba się mocno wsłuchiwać i pogłaśniać swój sprzęt grający, by wyłapać coś więcej. W kwestii oryginalności i trudności wykonywanej muzyki, Harris nie robi nic nowatorskiego i jak celnie zauważył Bartek Chaciński rok temu - "jej pomysł na gitarę, pogłosy i wokal nigdy nie będzie moim zdaniem pomysłem na cały genialny album." Ale jest coś nęcącego w tych leniwie wylewających się, podanych produkcji w stylu lo-fi dźwiękach. Być może chodzi o romantyczną idee muzyki niezależnej, czyli bycia totalnie autonomicznym, nagrywającym dla wąskieg

Tajna broń Francji

Catherine Ribeiro + Alpes, N.2, rok 1970 Swego czasu niezwykle urodziwa artystka, Catherine Ribeiro w młodości miała mały flirt z aktorstwem, występując w filmie "Les Carabiniers" Jean-luc Godarda. Na planie filmu poznała swojego przyszłego męża, gitarzystę Patrice Moulleta. W 1968 roku założyli grupę sygnowaną jej nazwiskiem i dodatkiem 2 Bis. Rok później wydali całkiem udany debiut, prezentujący muzykę na pograniczu folku, progresywnego rocka i psychodelii. Ale jako, że była to inauguracja stylu w jakim się będą poruszać na następnych płytach, kompozycje nie były jeszcze aż tak przekonywujące i raziły trochę chaotycznością. Za to następny, omawiany album ze zmienionym drugim członem na Alpes, nazwany "N.2" ukazywał grupę w pełni swoich możliwości. Na nim jeszcze mocniej można usłyszeć największą zaletę muzyki tego zespołu, którą był przejmujący głos Catherine, z charakterystycznym, intensywnym vibrato. Dzieło zaczyna się bez większych obietnic, bo po kr

Romans z Lucyferem

Current 93, Lucifer Over London, rok 1994 Od czasu rozpoczęcia mojej przygody z twórczością eksperymentalno-neofolkowego Current 93, dowodzonego przez jedynego stałego członka, Davida Tibeta, byłem ciągle podawany testom tolerancji. Chodziło o jego przedziwne recytacje pretensjonalnych, poetyckich tekstów za pomocą swojego nosowego głosu, które odbierałem jako dosyć trudną pigułką do przełknięcia na początku. Muzyka oparta na powtarzających się motywach i dronach, ze zazwyczaj dostojnie brzmiącą gitarą akustyczną, była czymś w rodzaju remedium dla moich uszu i tylko żałowałem, że wokal rujnuje efekt całościowy. Jednak po czasie, gdy usłyszałem genialną, wypełnioną po brzegi grozą Epkę "I Have a Special Plan for This World" postanowiłem powrócić do długogrających dokonań grupy i okazało się, że niezwykłe uniwersum szefa grupy ma mi wiele do zaoferowania. Czego dowodem jest kolejna Epka z ich dyskografii, ze świetnym tytułem "Lucifer Over London". Właśni

Genialne czary i mary w wydaniu czeskim

Waleria i tydzień cudów, reż. Jaromil Jires, rok 1970 Przykład czeskiej nowej fali w jej najbardziej imaginacyjnej formie, wspaniały film Jiresa (oparty na noweli Nezvala o tym samym tytule z 1935 roku) należy do tego typu baśni filmowych, które są przeznaczone wyłącznie dla dorosłych. Historia kuszącej, 13-letniej Walerii, granej przez Jaroslave Schallerovą, przebudzającej się seksualnie i uwodzonej przez wampiry, księży, kobiety i mężczyzn jest pełna erotycznych scen i nawiązań do horroru, które są pomysłowo ze sobą splecione. Przygody tytułowej bohaterki mają więcej wspólnego ze snem, aniżeli rzeczywistością, więc mogą pojawić się małe trudności z podążaniem za akcją. Na ratunek w tym wypadku przychodzą piękne, malownicze obrazy, rekompensujące jakiekolwiek dystrakcje związane z fabułą. Wizualna mozaikowość przyrody w pewnym stopniu przypomina Bruegla, co w zderzeniu z ukazanymi w filmie, gotyckimi fascynacjami epoki romantyzmu, daje efekt prawdziwej niesamowitości. Co więcej, n

Mało znany, ale cudowny przykład ambitnego popu z dawnych lat

Colin Blunstone, One Year, rok 1971 Lepiej zadebiutować solowo nie mógł były wokalista The Zombies, Colin Blunstone. Po krótkiej przygodzie po rozpadzie grupy w 1968 roku z pracą w biznesie ubezpieczeniowym, postanowił on rok później wrócić do kariery muzycznej. Po nieudanej próbie zaistnienia na rynku pod pseudonimem Neil MacArthur, postanowił nagrywać pod własnym nazwiskiem. I rok, w którym wydał swój pierwszy album okazał się wyjątkowo bogatym, jeśli chodzi o kategorię popową, więc łatwo o zaistnienie w świadomości słuchaczy nie było. Dzieła jak "Hunky Dory" Bowiego, "Histoire de Melody Nelson" Gainsbourga, "Tapestry" King, "Imagine" Lennona czy "Nilsson Schmilsson" Nilssona tuż po swoim ukazaniu się zostały świetnie przyjęte i od dawna uznawane są za klasykę muzyki popularnej. Pozycja albumu "One Year" nigdy nie była tak mocna, ale być może to właśnie on błyszczy najjaśniej po latach. Wyprodukowany o dziwo przez dwó

Dogma 95 i jej koronne dzieło

Festen, reż. Thomas Vinterberg, rok 1998 Manifest artystyczny jaki powzięli w 1995 roku duńscy reżyserzy Thomas Vinterberg i Lars Von Trier (a później inni) należał do najciekawszych wydarzeń kina niezależnego lat 90-tych. Ich świadoma rezygnacja z szeroko wówczas postępujących amerykańskich standardów kręcenia filmu, tudzież upiększania i czynienia go atrakcyjniejszym dla przeciętnego widza, była interesującą próbą walczenia z komercjalizacją i egoizmem za pomocą rygorystycznych zasad, mających na celu pozwolić widzowi w pełni zagłębić się w historię podejmowanej fabuły. Jak wiadomo, wzbudzili wiele kontrowersji i krytyki, która zarzucała im chęć zdobycia zainteresowania pod maskowaniem się spełniania misji oczyszczania kina. Dziwne, że na pierwszy owoc Dogmy 95 trzeba było czekać aż do roku 1998 roku, gdy Vinterberg uraczył świat swoim "Festen". Zanim to nastąpiło, po drodze był doskonały film Triera "Przełamując fale", który już posiadał wiele cech ich "deka

Oderwanie od rzeczywistości

White Rainbow, New Clouds, rok 2009 W 2009 roku mamy dwa mocne dowody na to, że niemiecka muzyka elektroniczna lat 70-tych ciągle ma duży wpływ na artystów XXI wieku. Pierwszym jest trio Emeralds, które wydało w tym roku dwie płyty i jedną (sic!) kasetę. Ich poziom oscylował w granicach od całkiem dobrego do świetnego, więc warto było wysłuchać tych propozycji od grupy. Nie inaczej jest z niedawnym, nowym wydawnictwem od wytwórni Kranky, czyli White Rainbow. Pod tą nazwą kryje się muzyk i producent Adam Forkner, który oprócz 7 płyt pod tym pseudonimem ma na koncie udział w takich projektach jak Jackie-O Motherfucker, Dirty Projectors czy Atlas Sound. Jego muzyczne CV bez wątpienia robi wrażenie. Na szczęście ta sama sytuacja jest z muzyką. Osadzając się gdzieś pomiędzy ambientem, shoegazem, podróżami Tangerine Dream i Manuela Gottschinga oraz lekką psychodelią tworzy dźwięki, które z niewymuszoną lekkością unoszą się ku stratosferze. Znajdziemy na płycie cztery bardzo dobre i dłu

Mrok prawie tak smaczny jak holenderski ser

The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, Here Be Dragons, rok 2009 Drugi album tej holenderskiej formacji wędrującej pomiędzy nu jazzem, dark ambientem i trip-hopem to jeden z przyjemniejszych, jakie było mi dane usłyszeć w tym roku. Już pierwszy utwór na nim, "Lead Squid" dobrze sygnalizuje intrygujące dźwięki jakie czekają na słuchacza. W tym wypadku z pogranicza Massive Attack, gdzie po czterech minutach ładny, nałożony na siebie głos Charlotte Cegarry wprowadza nas w enigmatyczny świat grupy, a tą błogość następnie doskonale przerywają agresywne trąbki. I to co dalej się dzieje, mniej więcej jest utrzymane w tym fasonie. A dzieje się niemało. Mamy coś w stylu Bohren & Der Club Of Gore z większym akcentem na trip-hop i bardziej rozbudowanym instrumentarium; momentami coś z poczynań Ulvera z "Blood Inside", a w utworze "Embers" grupa kręci się nawet gdzieś koło podwórka Portishead, w którym wokalistka niesłychanie przypomina manierę Beth. Mądre wykor

Krótkie przemyślenia

Z racji tego, że nie o wszystkim udało mi się napisać co oglądałem gdzieś tak od października, to postanowiłem w dwóch lub trzech zdaniach podzielić się moimi przemyśleniami na temat danych filmów. Zapewne będę to robił co jakiś czas, by mi się tego nie nawarstwiło za wiele. Z kolei jest to niezła zabawa, by sprecyzować swoje zdanie w tak krótkiej formie. Happiness, reż. Todd Solondz, rok 1998 Pana Solondza interesują skrajne przykłady - typu pisarka-nimfomanka, jej sąsiad-zboczeniec czy psychoterapeuta-pedofil. Choć fabularnie jest to jednokierunkowe, to trudno nie być pod wrażeniem tej czarnej jak smoła komedii i bezlitosnego dramatu. ★★★½ Wrogowie Publiczni, reż. Michael Mann, rok 2009 Mitologizacja charakteru granego przez Deppa była od początku jasną sprawą, ale film posiada ciekawy aspekt historyczny, bowiem jest to być może pierwszy przykład przestępcy, którego uwielbiały media. Film jest kompetentnie wyreżyserowany i technicznie perfekcyjny jak to bywa u manna, ale nic poza tym

Kobiety Quentina Tarantino

Wybitny amerykański reżyser przechodzi ostatnio renesans popularności za sprawą swojego najnowszego filmu, „Bękarty Wojny”. W nim po raz kolejny możemy zwrócić uwagę na jeden z najistotniejszych elementów w jego twórczości. Mianowicie, na rolę kobiet. Pewnie niejedna osoba stwierdziła, że reżyser miał tupet nakręcić film, w którym przedstawia własne, alternatywne zakończenie II Wojny Światowej, najbardziej przerażającego okresu w historii ludzkości. Co gorsza, zrobił z tego szaloną rozrywkę, pełną czarnego humoru oraz rzecz jasna niemałej przemocy, z odpowiednią dawką aluzji i cytatów do historii kina. Większość ludzi znająca twórczość Tarantina przyjęła jednak jego najnowsze dzieło jako najlepszą rzecz od czasów arcydzieła „Pulp Fiction” z 1994 roku. I właśnie tamten film był w pewnym sensie przełomowym drogowskazem co do roli jaką miał przypisywać zatrudnionym aktorkom. Uma Thurman muzą reżysera Trzeba wspomnieć o tym, że jego pełnometrażowy debiut reżyserski, „Wściekłe Psy” b

Ciężkie granie dla nieortodoksyjnych słuchaczy

Powoli przesłuchuje sobie całą dyskografię Neurosis, bez wątpienia jednej z najlepszych kapel metalowych ostatnich kilkunastu lat. Na pewno jest to grupa, która na początku ciężko wchodzi, bo pamiętam, że trudno było mi sięgać z przyjemnością po ich opus magnum "Through Silver In Blood", od którego zaczynałem przygodę z nimi. Teraz uważam go za jeden z najlepszych albumów w historii ciężkiego grania, co jest dowodem na to, że powinno się im poświęcić trochę czasu. A poniżej dwa wydawnictwa, które również warto sprawdzić. Neurosis, Times Of Grace, rok 1999 Trzy lata po wyżej wspomnianym arcydziele, Neurosis wydało również pochlebnie przyjęty "Times Of Grace", który był pierwszym owocem współpracy z wybitnym producentem, Stevem Albinim. Tak jak ich poprzednik, jest to prawdziwie wściekła bestia, zbudowana z industrialnej ściany dźwięku, gitarowych dronów, hardcorowych wrzasków oraz zabójczo wolnych temp. Materiał jest długi (66 minut), ale wchodzi gorzej n

Samotność na księżycu

Moon, reż. Duncan Jones, rok 2009 Science-fiction przechodzi w tym roku prawdziwy revival. Za sprawą bardzo pochlebnie przyjętych i cieszących się dużym powodzeniem wśród widzów filmów "Star Trek" i "Dystrykt 9", gatunek ten złapał drugi oddech. O ile pierwszy z nich był rozrywką na dobrym poziomie i okazał się przystępną introdukcją dla osoby, która nie przepadała za serialem (jak ja), a drugi odświeżającym podejściem do tematyki obcej populacji na naszej planecie, to mówić o szczególnym zachwycie z mojej strony nie mogę. Jest to odłam gatunku, który niezbyt mnie interesuje. Opowiadam się za metafizycznymi albo psychologicznymi eksploracjami filmów typu Solaris/Blade Runner/2001: Odyseja Kosmiczna lub skromnie wyprodukowanymi, niezależnymi propozycjami z ostatnich lat jak duet Donnie Darko/Wynalazek. Właśnie "Moon" należy do tej drugiej kategorii i choć nie podejmuje tematyki podróży w czasie jak tamte, to w kontekście kreowania klimatu i myśli reżyserski

Za długo

Jesse Somfay, A Catch in the Voice, rok 2009 Myślałem, że wydawnictwo Kanadyjczyka będzie utrzymane w klimatach minimal/ambient techno pokroju Gas czy The Field, ale niestety jest nudne, zbyt obszerne i niczym się nie wyróżnia. Przez ponad 100 minut częstowany bylem melancholijnymi, mało wciągającymi utworami, które kojarzyły mi się trochę z gorszą wersją Deepchord. Nie ma tu żadnych transowych momentów, ot czasem przyjemne ambientowe pejzaże, nie przechylające jednak mojej opinii ku pozytywnej. ♫♫