Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2010
Kolejne cudo zrecenzowane dla serwisu Netfan. Szczególnie warto zwrócić uwagę na okładkę - mieli po całości. Ocena oczywiście tutaj jest taka sama jak cyfra powyżej, a z racji dobrego serca na serwisie daje o jedno oczko wyżej, żeby nie było później, że jestem taki srogi.

Estetyczna przyjemność

Amer, Hélène Cattet, Bruno Forzani, 2009 Sięgając po "Amer", myślałem, że będzie on czymś podobnym do The House of the Devil , który był sprytnym i udanym odkurzeniem konwencji slashera, wyglądającym jakby powstał na początku lat 80-tych. Reklamowany jako hołd dla włoskiego giallo, w szczególności twórczości Dario Argento i Mario Bavy, "Amer" okazał się jednak filmem artystycznym, zamaskowanym z premedytacją jako nielogiczny thriller - cudowny wizualnie, nakręcony w przepięknej lokacji, niemal pozbawiony dialogu, kiczowaty, pretensjonalny tudzież fascynujący w swoim formalnym eksperymencie. Masa artystycznych ujęć i technik w pewnym sensie przypomina barokowe igrzyska śmierci Argento, ale są one użyte w zupełnie innym celu.  Fabułę filmu naznaczają trzy różne etapy z życia Any, z czego pierwszy - okres dzieciństwa - jest newralgiczny dla późniejszych wydarzeń. W orgii kolorów w duchu "Odgłosów", Ana kręci się po mrocznej, ogromnej posiadłości swoic

As z rękawa

Kanye West, My Beautiful Dark Twisted Fantasy, 2010 I jak to jest z tym Kanye Westem. Prasa od początku wymyśla co rusz nowe określenia dla tego pana - egocentryk, cynik, showman, megaloman, skandalista, arogant, geniusz. Teraz szczególnie to ostatnie słowo nabiera aktualności, więc trudno jednoznacznie określić kim tak naprawdę jest West. Z jednej strony najbardziej przeceniany artysta XXI wieku, a z drugiej jeden z najbardziej fascynujących, nie tyle przez swoje życie pozamuzyczne, co dokonania artystyczne. Wzloty i upadki, jakie zaliczał w przeciągu czterech wcześniejszych płyt są współczesnym przełożeniem trajektorii kilkunastoletnich karier Boba Dylana i Neila Younga. Dla mnie paralele są proste - "The College Dropout" i "Late Registration" można uznać za Dylanowskie "Highway 61 Revisited" i "Blonde On Blonde", "Graduation" za "Street Legal" (bo nikt o niej już nie pamięta), a "808s & Heartbreak" za You

Polski prog rock

Believe, World Is Round, 2010 Najnowszy album Believe zaczyna się obiecująco. Po krótkim intro w postaci pierwszej części tytułowego utworu, "No Time Inside" z kroczącym riffem, klawiszową mgiełką i dramatyczną partią wokalisty Karola Wróblewskiego brzmi niemalże jak hard rockowa wersja Marillion ery Hogartha. Utwór obiecuje dobre rockowe granie, nie oszpecone zbytnio rozbuchaną estetyką rocka progresywnego, które właściwie w żadnym następnym utworze nie występuje w tak udanym wydaniu. Najostrzejsze na płycie "Cut me past me" czy egzotycznie brzmiący "Guru" powracają mniej więcej do stylu z początku płyty, ale z gorszym skutkiem. Największe wątpliwości i tak budzi we mnie strona balladowa płyty. Kompozycje jak "World Is Round - part 2" i "New Hands" rażą swoją sentymentalnością oraz rozlazłością, a dosyć manierycznie śpiewający Wróblewski zaczyna męczyć na dłuższą metę. Warto pochwalić Believe za to, że muzyka na ich czwartej płyci

Jałowo

UnSun, Clinic For Dolls, 2010 Gotycki metal z naleciałościami symfonicznymi - takie padają generalnie opinie co do przynależności gatunkowej UnSun. Formacja założona przez byłego muzyka Vader, Maurycego Stefanowicza - zwanego lepiej jako Mauser - niestety nie zaproponowała niczego nowego, co by zmieniło moją opinię o tego typu graniu. Dwa lata po wydaniu "The End Of Life" grupa serwuje słuchaczom mniej więcej tą samą miksturę patetycznej, lekko klimatycznej muzyki z pogranicza metalu i gotyku, podobną chociażby do tego co robi włoska grupa Lacuna Coil oraz norweska Sirenia. Pierwsze dźwięki otwierającego płytę "The Lost Way" nasunęły mi z kolei jeszcze inną nazwę - Within Tempation, aczkolwiek w mniej podniosłej i trochę bardziej przyjaznej wersji. Na płycie dominuje praktycznie jeden schemat kompozycyjny, więc ciężko wyróżniać jakieś ciekawsze momenty. Pomijając odstępstwo od reguły jakim jest cukierkowata ballada "The Last Tear", raczeni jesteśmy c

Mierny metal

Cerebrum, Archangel, 2010 Współczesna scena metalowa - właściwie jej ekstremalne odmiany - pomimo zalewu miernych epigonów prosperuje całkiem nieźle. Szczególnie w muzyce black metalowej od kilku lat można zaobserwować intrygujące zjawiska, jak Negură Bunget, Wolves In The Throne Room czy Deathspell Omega, znacznie wybiegające poza zazwyczaj hermetyczne granice gatunku. W naszym kraju, scena metalowa jest głównie reprezentowana przez uznane na świecie kapele death metalowe - wymieniając oczywiste przykłady Behemotha, Vadera czy Decapitated. Rola thrash metalu jest zdecydowanie marginalizowana, sprowadzana do podziemia. Zresztą, biorąc pod uwagę poczynania tego dominującego niegdyś gatunku, jego dzisiejsza kondycja nie wygląda zbyt dobrze. Poza legendami, jak Metallica, Slayer czy Anthrax, którym udaje się wydać od czasu do czasu przyzwoite wydawnictwo, kultowe grupy rodzaju Death Angel powracają i prócz konkretnej dawki agresji i łojenia, nie prezentują nic co mogłoby wprowadzić tro

Hajp musi być

We wcześniejszym wpisie wspominałem mi.n. o opinii jaka padła w Rolling Stone a propos filmu Finchera. Słynne amerykańskie czasopismo znowu zwróciło moją uwagę - tym razem bohaterem jest nadchodząca płyta Kanye Westa. Nie dość, że pierwsi ocenili i zrecenzowali najnowszy album "wizjonera" Westa, to dali mu pełne pięć gwiazdek. Dodam, że kolejne opinie są podobnie entuzjastyczne. Po pierwszym odsłuchu pewne jest, że ocena jest na wyrost, ale album jest naprawdę dobry. W takim razie odsyłam do pięciogwiazdkowej recenzji . Zarazem uczulam, że jest to największa premiera końca tego roku (Radiohead przełożyło swoją na następny) i może zgarniać pierwsze miejsca w różnych podsumowaniach, więc warto śledzić reakcje.

Sfejsbukuj mnie

The Social Network, reż. David Fincher, rok 2010 Dwa najpewniejsze serwisy sumujące opinie krytyków - Metacritic i Rotten Tomatoes - jak na dłoni wskazują nam, że właśnie doświadczamy rzadkiego zjawiska kulturowego. Tym zjawiskiem jest rzekomo wybitny amerykański film Davida Finchera, The Social Network. Nie po raz pierwszy stawiani jesteśmy w sytuacji, w której głośna premiera zza Oceanu przybywa do nas odziana w splendor i tytuły rodzaju "Film roku". Z doświadczenia można wywnioskować, że nie zawsze podzielaliśmy entuzjazm amerykanów. Wystarczy przypomnieć sobie reakcje towarzyszące "Aż poleje się krew". Od dawien dawna amerykańscy krytycy literaccy poszukują tzw. "Wielkiej amerykańskiej powieści", która w stopniu najbliższym rzeczywistości odzwierciedla danego ducha czasu, w jakim znalazł się kraj. Za przykład może posłużyć chociażby twórczość Williama Faulknera czy Thomasa Pynchona. Analogicznie do tego konceptu, od dłuższego czasu krytycy filmowi wytę

Z cyklu powrotów

Krótkie przemyślenia na temat wyrywkowo odświeżanych jakiś czas temu albumów. The Wrens, The Meadowlands, 2003 Zbyt wrażliwy wokalista łka za utraconą dziewczyną, tonąc w morzu rozpaczy, czasem oddając w zamian niezłą melodię. Więcej konkretów czysto muzycznych prosiłbym, mniej użalania się. ♫♫♫ Yo La Tengo, I Can Hear the Heart Beating as One, 1997 Małżeństwo w dobrej współpracy muzycznej. Hipnotyczne kompozycje Iry Kaplan i Georgii Hubley, na przemian hałaśliwe i delikatne, uzyskują intymność, którą można usłyszeć głównie w niezależnie działających zespołach spoza mainstreamu. Mogę się jedynie przyczepić do tego, że materiał jest trochę nierówny. ♫♫♫ ½ Neil Young, Tonight's the Night, 1975 Trudny, surowy i dołujący pean ku bliskim zmarłym odnajduje Younga majaczącego i zupełnie poddanego uzależnieniu od alkoholu. Zabójcza prawdziwość tej muzyki powoli przekona do siebie każdego kto da więcej niż dwie-trzy szanse tej płycie. I przymknie oko na fałsze, którym

Ręka mistrza

Jeden z moich ulubionych dziennikarzy muzycznych ciągle w dobrej formie. Potwierdzeniem tego jest tekst o Arcade Fire . Co mnie szczególnie cieszy, jego wybór ulubionej płyty grupy idealnie pokrywa się z moim. Biorąc pod uwagę wszystkie rankingi muzyczne jest to typ niekoniecznie uznawany za ich najwybitniejsze osiągnięcie. A szkoda.

Nocne szaleństwo

Puszczany rok temu na Era Nowe Horyzonty w adekwatnie zatytułowanym bloku "Nocne szaleństwo", bardzo udany thriller Richarda Franklina należy do tzw. Ozploitation, odnogi australijskiej nowej fali, która w latach 70-tych i 80-tych zyskała sporego rozgłosu na świecie za sprawą filmów Petera Weira czy Philipa Noyce'a. Nurt ozploitation, tak jak amerykański exploitation inspirował się wszystkim, co kultura wysoka uznawała za niesmaczne i tandetne, ale nie posuwał się aż tak daleko w przemocy i wyuzdaniu. Stawiając na mniej szokujące doświadczenia dostarczał podobny poziom dobrej zabawy z przymrużeniem oka, czego przykładem jest opisywany film. "Niebezpieczna gra" to połączenie dwóch konwencji - filmu drogi z thrillerem - w duchu Hitchcocka, któremu reżyser zresztą jawnie składa hołd. Historia nie jest zbytnio skomplikowana. Stacy Keach gra kierowcę tira Patricka Quida, który przemierzając kraj z zamrożonym mięsem w kontenerze i swoim psem rasy dingo przypadkowo nat

Hitler, fantasmagoria z Niemiec

Hitler, film z Niemiec; reż. Hans-Jurgen Syberberg, rok 1978 Kontrowersyjny "Hitler, film z Niemiec", najambitniejszy twór w dotychczasowej karierze Hansa-Jurgena Syberberga, mało znanego przedstawiciela nurtu Nowego Kina Niemieckiego, tak jak "Pierścień Nibelunga" Ryszarda Wagnera i "Czarodziejska góra" Tomasza Manna w swoich kategoriach, jest monumentalnym osiągnięciem artystycznym, który złożonością, formą i wymową nie przypomina niczego, co mogliśmy zobaczyć wcześniej, ani później w kinie. Forma filmu jest zaiste wielka - czas trwania przekracza siedem godzin, co czyni go bez wątpienia jednym z najdłuższych w historii. Dzieło składa się z czterech części, każda z innym podtytułem i poruszanym tematem. Wspomniane proporcje filmu, iście Wagnerowskie, są jednym z kluczy do zrozumienia zamysłu reżysera. Ryszard Wagner, którego wielkim aficionado był Adolf Hitler, w swoich operach, czy mówiąc ściślej dramatach scenicznych, zawierał idee synkret

Nowy album roku

Kayo Dot, Coyote , 2010 Toby Driver szybko wyrasta dla mnie na jednego z największych bohaterów XXI wieku. Przewodząc wpierw intrygującej formacji maudlin of the Well , by później stworzyć jeszcze bardziej fascynującą Kayo Dot , udowadniał przy każdej sposobności niewyczerpane możliwości w eksperymentowaniu z formą i gatunkami oraz nieczęsto dziś spotykaną świadomość kompozytorską. Najlepszą próbkę jego myślenia można odnaleźć na solowej płycie In the L..L..Library Loft z 2005 roku, gdzie artysta pochłonął się w szalenie awangardowej krainie, tworząc diabelską wariację współczesnej muzyki kameralnej, wymieszanej z elementami metalu czy wolnej improwizacji. Na trzech pierwszych płytach Kayo Dot , a także dokonaniach maudlin of the Well , Driver ze znakomitymi kompanami tworzył muzykę, dla której kluczowym słowem był eklektyzm. Death Metal, ambient, jazz, rock progresywny, muzyka klasyczna - każdy z tych gatunków naturalnie ze sobą współgrał, jakby był integralną częścią drugiego.

Esej

Jest to esej, który musiałem napisać na zaliczenie. Temat miał być dowolny, ale związany bezpośrednio z zajęciami. A, że to o czym napisałem poniżej przewinęło się na nich skłoniło mnie do podzielenia się swoimi wynurzeniami. Teraz robię to na blogu. Pisanie o muzyce to niewdzięczna rzecz. Niełatwą sztuką jest połączyć swoje odczucia, podyktowane emocjami z pewnym obiektywizmem, który hamuje nasz entuzjazm, by nie wyszła z tego laurka. Fakt, że każdy ma swoje indywidualne wartościowanie muzyki tym bardziej gmatwa sprawę. A co się dzieje, gdy pałamy szczególną sympatią do danego artysty? Stajemy się jednostronni w naszych opiniach i bardzo łatwo osoba czytająca nasze prace może nas zaszufladkować jako „fana artysty X”. Właśnie ta cecha jest bardzo charakterystyczna dla dziennikarza muzycznego, szczególnie w tych czasach, gdy za pomocą blogów i innych serwisów, każdy nagle może się stać wyrocznią na temat nowo ukazującej się muzyki. Są to często ludzie bez jakiegokolwiek wykształcen

Muzyka dla samobójców

Z braku większego ostatnio zainteresowania nowościami, odświeżam sobie twórczość niektórych wykonawców i jak to często u mnie bywa, przypadkiem trafiłem na dawno nie słuchane Red House Painters i wystarczyło to, by zainspirować mnie do napisania o moich odczuciach względem ich muzyki. Tytuł posta jest rzecz jasna pewną hiperbolą, ale w przypadku określenia nastroju, jaki panuje na dwóch pierwszych płytach zespołu, ma swoje uzasadnienie. Zwykło się go opisywać jako depresyjny. Wymowa tekstów, śpiew i melodie od pierwszych dźwięków stwarzały wrażenie, jakby ich twórca nie potrafił funkcjonować bez antydepresantów. Tego typu mizeria, cierpienie i zagubienie w muzyce od dawna miały swoją osobliwą moc, jeżeli traktowano je z odpowiednim umiarem. Red House Painters należy do najwcześniejszych grup uprawiających slowcore, nurt, który jak sama nazwa wskazuje, charakteryzował się przede wszystkim powolną grą muzyków. W pierwszej połowie lat 90-tych, kiedy slowcore mocno się wyróżniał

Nowy gatunek

Ludzkość, reż. Bruno Dumont , rok 1999 Z wykształcenia filozof, Bruno Dumont błysnął w 1997 roku Bressonowskim debiutem Żywot Jezusa , akcentując nowy głos w francuskim kinie, które zaczynało ponownie nabierać rozpędu. Potwierdzeniem tego była twórczość reżyserów jak Claire Denis, Oliviera Assayasa i Arnaud Desplechina, rokująca optymistyczną przyszłość dla kina autorskiego we Francji. Dumont potwierdził swój talent dwa lata później filmem Ludzkość . W tym rygorystycznym, długim dziele, za punkt wyjścia twórca obrał sobie konwencję dramatu kryminalnego, wywracając ją do góry nogami. Próżno można doszukać się w jego filmie elementarnych cech gatunkowych kryminału - nie uświadczymy wartkiej akcji, a raczej jej brak. Tempo narracji jest co najwyżej żółwie. Protagonista to antyteza bohatera filmów kryminalnych - nie posiada wybitnej inteligencji, intuicji, błyskotliwości. Zamiast tego jest ociężały, introwertyczny i sprawia wrażenie jakby zaraz miał przejść załamanie nerwowe. Nie usłyszym

Staroć

Ostatnio był tutaj ogromny zastój, ale z braku czasu, a także z blokady twórczej, nie kwapiłem się, by pisać coś do czego nie byłbym przekonany. Postanowiłem zresztą spojrzeć na jeden z pierwszych, archiwalnych tekstów tego bloga i umieścić go w końcu. Ten krótki tekst tyczył się dzieła uznanego meksykańskiego reżysera, Alejandro Gonzáleza Iñárritu i jego chyba najlepszego filmu - "21 gramów" z 2003 roku. W pozornym chaosie narracyjnym pana Inarritu jest metoda. Jego nielinearne prowadzenie fabuły, gdzie zakończenie filmu może być na początku w pewnym sensie podąża za dewizą Jean-Luc Godarda, który kiedyś stwierdził, że "historia powinna mieć początek, środek i zakończenie...ale niekoniecznie w tej kolejności." Na początku można odnieść inne wrażenie, jakoby reżyser pomieszał wydarzenia specjalnie, by przykryć nieszczególnie oryginalną historię. Tak jak w filmach typu "Amores Perros" nakreśla w niej znaczenie losu. Bohaterowie, pozornie odlegli od sieb

Kino lat 90-tych, część druga

Zbliżający się termin obrony i feralny wypadek, który wyłączył mojego laptopa na dłuższy czas niestety zahamował dosyć mocno aktywność na tym blogu. Teraz muszę się męczyć na starym stacjonarnym kompie, więc lekko nie jest, ale postanowiłem dokończyć moją retrospektywną listę filmową, poświęconą dekadzie lat 90-tych. Więc o to reszta 10tki. L'eau froide, reż. Olivier Assayas, 1994 Filmy dotyczące trudnego dla nastolatków okresu dojrzewania bywają różne, ale w tym i poniższym przykładzie, mamy do czynienia z bardzo subiektywnym, gloryfikującym młodość spojrzeniem. U Assaysa czuć jednocześnie sentyment za czasami szalonych, nocnych imprez, odbywających się przy dźwiękach muzyki rockowej oraz zrozumienie postaw swoich bohaterów w trudnym dla nich momencie oswajania się z wizją nadchodzącej dorosłości i odpowiedzialności. Centralne postacie filmu - Gilles i Christine - szukają ucieczki od norm, jakie stara narzucić się im dorosłe społeczeństwo, ale bardzo szybko przekonują si

Futurystyczny art-soul-pop nowym objawieniem na scenie muzycznej

Janelle Monáe, The ArchAndroid (Suites II and III) , rok 2010 Eklektyzm to zawsze broń obusieczna, ale dla 24-letniej Janelle Monáe to żaden problem, bo używa go podręcznikowo. Jej znakomity debiutancki album nie tylko spełnia obietnice, jakie pokładano w tej artystce po wydaniu całkiem zacnej EPki "Metropolis: Suite I (The Chase)" trzy lata temu, ale po prostu zaskakuje oryginalnością, inwencją, wyobraźnią i co mnie najbardziej cieszy, ambicją. W czasach, gdy artyści wolą grać bezpiecznie, by utrzymywać dopiero co wygraną publiczność przy sobie, droga, jaką stąpa ta młoda artystka zasługuje na wielki aplauz. Przez prawie 70 minut raczy nas prawdziwą żonglerką stylistyczną (rock, hip-hop, soul i pop z lat 60-tych, folk, funk, psychodelia); utwory płynnie przenikają z jednego w drugi, tak jakbyśmy mieli do czynienia z powrotem do lat 70-tych, gdy trzaskano jeden koncept-album za drugim, a przynajmniej połowa materiału do tego ma spory potencjał przebojowy z tej najwyższej pó

Kino lat 90-tych, część I

Czas na małą retrospektywę. Ostatnio silnie eksploruję kino lat 90-tych, nadrabiając większość zaległości, jakie splamiły mój gust (choć filmy, które tutaj zamieściłem znam już od dłuższego czasu, co nie wyklucza oczywistych wyborów). A że okazja ku temu sprzyja, to postanowiłem się podzielić swoimi faworytami na blogu. W ogóle, nie wiem czy nie nastąpi ogólny wysyp retrospektywnych list, które mam nadzieję zachęcą kogoś do obejrzenia przynajmniej jednego ciekawego tytułu. Jest to pierwsza część listy, dla odmiany w kolejności alfabetycznej. Niektórych reżyserów umieściłem więcej niż jeden tytuł, z racji bardzo wysokiego i równego poziomu na jakim pracowali w ciągu dekady. No i czasem naprawdę nie sposób wybrać ten najlepszy film. Aktorka , reż. Stanley Kwan, 1992 Chłopiec z ulicy guling, reż. Edward Yang, 1991 230 minutowe opus magnum Edwarda Yanga było artystycznym apogeum Tajwańskiej Nowej Fali, która była najsilniejszym nurtem w kinematografii światowej lat 90-tych. Iś