Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2011

Los Angeles i film sensacyjny znowu kultowe

Drive, reż. Nicolas Winding Refn, rok 2011 Niewiele mogę dodać o filmie, o którym tyle napisano i powiedziano, który z rozpędu stał się czymś więcej niż tylko zręcznym recyklingiem specyficznych kinowych wzorców. "Drive" to przepyszna konfitura sporządzona z nostalgii i inspiracji kultowym amerykańskim kinem sensacyjnym i samochodowym lat 70-tych i 80-tych, przy okazji czyniąca Los Angeles po raz kolejny najbardziej spektakularnym filmowo miastem na świecie. To nie tylko najlepszy film w karierze Nicolasa Windinga Refna, ale też obraz w pełni cementujący jego rolę jako czołowego dziś przedstawiciela ekscytującego kina gatunkowego. Odkurzenie stylu Michaela Manna, Wiliama Friedkina, Waltera Hilla i Petera Yatesa okazało się dla Refna znakomitym punktem wyjścia do stworzenia własnej mitologii filmowej, która może skończyć jako nowy paradygmat dla kina akcji na następne lata. Mam tu na myśli to, że wykorzystanie wskazówek z filmów rodzaju "Bullitt" czy "Ż

Przystępny jak nigdy Mastodon wciąż rządzi

Mastodon, The Hunter, 2011 "Super ciężkie Led Zeppelin" - tak opisywał w jednym z wywiadów perkusista Brann Dailor najnowsze dokonanie najlepszej grupy metalowej na świecie. Z własnych założeń, spodziewałem się po Mastodonie syntezy "Crack the Skye" z "Leviathanem", z przewagą stylu tej drugiej, ale grupa poszła do przodu w kierunku trochę innym, gładszym i bardziej przyjaznym, czyniąc momentami nie aż tak ciężką "Crack the Skye" nieustępliwą bestią. Ciężkie Led Zeppelin jak najbardziej, ale bez super. Przy pierwszym przesłuchaniu moje zdziwienie było tak ogromne, że aż byłem skłonny uznać "The Hunter" za największą porażkę w ich karierze, i także największe tegoroczne rozczarowanie muzyczne. To nie jest nowa sytuacja dla mnie - wcześniej podobnych odczuć doznawałem przy premierach ostatnich dokonań Arcade Fire i Fleet Foxes, które początkowo wydawały mi się niezbyt udane, by następnie urosnąć do dzieł wysokiej rangi. W dzisiejszych

Krótkie przemyślenia - 5

Na szybko z dwoma seriami. Omen, reż. Richard Donner, rok 1976 Jeden z trzech najbardziej renomowanych horrorów satanistycznych, "Omen" Richarda Donnera nie może pochwalić się niepokojącą sugestywnością, która wypełnia "Dziecko Rosemary" Polańskiego i demoniczną opresyjnością zdobiącą "Egzorcystę" Friedkina, ale na swoich własnych warunkach jest bardzo zręcznie wyreżyserowany, wciągający i klimatyczny. Przede wszystkim bryluje w nim postać Damiena, kilkuletniego wcielenia Antychrysta, zagrana przez Harveya Stephensa. Rzadko kiedy rola dziecka jest tak charakterystyczna - szybko początkowy obraz rubasznego chłopca przemienia się w coś zdecydowanie bardziej złowieszczego, godnego swojego rodowodu. Fantastyczne są momenty, gdzie Damien kwituje wydarzenia sprokurowane przez siebie diabelskim uśmieszkiem, w pełni udowadniającym zrozumienie własnej mocy. Muzyka Jerry'ego Goldsmitha, nagrodzona Oskarem, jest typowym hollywoodzkim zapisem - raz sentymentalnym,

Maratońskie kino

Doskonale znana jest historia Filippidesa, ateńskiego posłańca, który według legend miał po wygranej bitwie pobiec z Maratonu do Aten, aby obwieścić zwycięstwo i poinformować Ateńczyków, że płynie ku nim flota perska. Po przekazaniu wiadomości umarł z powodu wycieńczenia. Wyczyn Filippidesa zainspirował ponad sto lat temu do utworzenia konkurencji biegu maratońskiego na letnich igrzyskach olimpijskich. Nawiązuje do tego wydarzenia nie bez powodu, bo trudno nie mówić o wręcz maratońskim wysiłku intelektualnym i teście wytrwałości, gdy przyzwyczajony do zazwyczaj góra dwugodzinnych propozycji widz nagle podejmuje dzieło przekraczające cztery godziny. Jakkolwiek moje porównanie nie brzmi, niejedna osoba, która natrafiając na filmy rodzaju „Shoah”, „Szatańskie tango” czy „Hitler, film z Niemiec”, mogłaby uznać, że tego typu kino zarezerwowane jest dla masochistów. Nawet jeśli jest w tym trochę prawdy, to można zadać kilka zasadniczych pytań – czy ekstremalna długość filmu zmienia doświad

Skarb

Rickie Lee Jones, Pirates, 1981 Wczoraj podczas przeglądania archiwów Rolling Stone'a natrafiłem przypadkiem na recenzję płyty wokalistki Rickie Lee Jones. Nazwisko artystki nie było mi obce, bo jakoś niedawno miałem zamiar posłuchać jej debiutu, ale w końcu tego nie zrobiłem. Recenzja dotyczyła akurat jej drugiej płyty "Pirates" z 1981 roku, o której nic wcześniej nie wiedziałem. To co od razu przykuło moją uwagę to wystawiona ocena - maksymalna. Rolling Stone w ostatnich 25 latach kompletnie nie trafiał z osądami na temat wielu wybitnych płyt, ale kiedyś była to gazeta na poziomie, więc postanowiłem przeczytać tekst. Po paru zdaniach stwierdziłem, że muszę tego albumu posłuchać. Recenzent porównał "Pirates" do "Astral Weeks" Morrisona, "The Wild, the Innocent & the E Street Shuffle" Springsteena i "Court and Spark" Mitchell - dwa pierwsze uważam za arcydzieła, więc zostałem wystarczająco zachęcony, by sięgnąć po ów album. O

Żeńska wersja Sufjana Stevensa

St. Vincent, Strange Mercy, 2011 Nerwowa i wzburzona jest muzyka Anny Clark, nagrywającej pod pseudonimem St. Vincent na jej najnowszej płycie. W niemal każdej kompozycji gitara wrzeszczy, brudzi i rozrywa, stanowiąc gwałtowne przeciwieństwo wobec delikatnego głosu artystki. Kolizja tych dwóch pozornie przeciwstawnych elementów daje niezwykłe napięcie "Strange Mercy". Momentami, jak w "Northern Lights" ciężar muzyki zahacza nawet o rejony noise, ale w tym kontekście jest jednym ze składowych ostrego, eksperymentalnego art popu. Coś podobnego usłyszeć można było już na wcześniejszej płycie "Actress" z 2009 roku - kameralny śpiew ożeniony z mocno zniekształcanym dźwiękiem gitary i dziwacznymi, barokowymi aranżacjami. Tylko że teraz rezultat jest o wiele ciekawszy. "Actress" przykuwał fakturą, ale niczego innego nie oferował, był pozbawiony charakterystycznych hooków (pomijając majestatyczne "Just the Same but Brand New"). Przypominało

W krainie awangardy

Peter Evans Quintet, Ghosts, 2011 Kwintet trębacza Petera Evansa, znanego głównie ze znakomitego kwartetu Mostly Other People Do The Killing dokonuje karkołomnych rzeczy na "Ghosts" - w większości z 7 zawartych na płycie improwizacji szyje klasyczny jazz awangardową tkaniną, obłędnym minimalizmem i live processingiem. Kontrapunkt miedzy partiami pianisty Carlosa Homsa a Evansem i zwartą sekcją rytmiczną perkusisty Jima Blacka oraz basisty Toma Blancarte’a momentami powala - brzmi to jakby symultanicznie grały dwa zespoły, coś a'la echa Ornette'a Colemana z "Free Jazz", ale nie ma w tym żadnego chaosu, bo instrumentaliści nigdy nie pozwalają rozleć się muzyce, tak doskonale są ze sobą zgrani. Można tu i ówdzie usłyszeć wpływ nowoczesnego, podszytego elektroniką jazzu - "323" z powodzeniem mogłoby trafić na krążek Spring Heel Jack, a autora live processingu, Sama Plutę, postawiłbym obok tego, co robi Helge Sten z Supersilent. Jego rola jest szcz