Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2011

Filmy roku 2011

Teraz czas na najlepsze filmy. Jak to często bywa, także i u mnie jest to trochę wymieszanie, jeśli chodzi o same premiery. Zasady są proste - film nie może być dwa lata starszy od roku, w którym robię listę, i mogłem usłyszeć o nim nie więcej niż rok wcześniej od dnia obejrzenia. To zawsze jest problem, bo premiery są tak różne - u nas często są ogromne poślizgi w dystrybucji, a to film potrafi się raz pojawić na jakimś festiwalu i już powiedzmy datuje się go na dany rok, choć mało kto go widział. Rok filmowo bardzo bogaty, zdecydowanie najlepszy z ostatnich lat. Wybór dziesiątki jak zawsze wsparty luźnymi przemyśleniami. Godne odnotowania: Musimy porozmawiać o Kevinie Tomboy Włóczęga ze strzelbą Koń turyński Czarna Wenus Snowtown Meek's cutoff 10. Chłopiec na rowerze, reż. Jean-Pierre i Luc Dardenne Mówi się, że to najdynamiczniejszy film w dorobku wybitnych braci - nie widziałem ich całego dorobku, więc nie mogę tego potwierdzić, ale tak jak w przypadku "

Albumy 2011 roku -- Top 10

Tak jak w tamtym roku, 2011 nie przyniósł mi mocnego kandydata na album roku. Znowu lawirowałem pomiędzy 5-6 pozycjami. Fakt, że w ogólnym rozrachunku rok 2011 muzycznie jest zdecydowanie silniejszy niż 2010, to jego top 5 wydaje mi się trochę słabsze niż tamte (swoją drogą w tej chwili wyglądające znacznie inaczej niż lista, którą wówczas zamieściłem ). Na pewno nie przyniósł płyty na miarę „The ArchAndroid” Janelle Monae, którą póki co uważam za album dekady. Oczywiście kształt tego top 10 jest podyktowany taką a nie inną dyspozycją dnia, bo zapewne jutro lista wyglądałaby inaczej. Największy problem miałem dziś z ustawieniem pierwszej trójki - zmieniała mi się co chwilę. Zostało jak zostało – każdy album darzę prawie taką samą miłością, więc kolejność można uznać za umowną. 10. Wildcookie - Cookie Dough Teksty roku. Narkotykowych referencji pada tutaj tyle, że się aż zastanawiam czy panowie sami czegoś nie biorą. Geniusz tkwi w ich popkulturowej wiedzy – „Serious Drug” z zabójczo ch

Coś Na Progu - nowy magazyn

W styczniu/lutym 2012 wychodzi nowy magazyn "Coś Na Progu", w którym będę zamieszczał swoje teksty. Tematyka będzie taka jak widać na okładce - motywem przewodnim pierwszego numeru jest H.P. Lovecraft, znajdzie się w nim też sporo ciekawej publicystyki (nie związanej wyłącznie z Lovecraftem). Nie pozostaje mi nic innego pisać, jak tylko gorąco zachęcać do sięgnięcia po "Cosia", gdy się już ukaże.

Najlepsze albumy 2011 roku -- 20-11

Różne problemy przyczyniły się do dłuższego zastoju na blogu, ale najwyższy czas powrócić. Jesteśmy teraz zasypywani masą podsumowań muzycznych i filmowych, więc nie będę gorszy i zacznę własne. Pierw rozwiążę problem z tą pierwszą. Nienawidzę zimy, ale końcówkę roku uwielbiam, bo nie dość, że można nadrobić sporo zaległości, to jeszcze ciekawie jest śledzić co wygrywa, a co się nie pojawia (a powinno) na listach krytyków. Dziś druga dwudziestka, bo pierwsza dziesiątka ciągle się nie może ustalić. I od razu dodam, że z ciężkim sercem ustawiam tą kolejność (która i tak pewnie za tydzień się zmieni, ale niech będzie). Wybieranie lepszej płyty z samych najlepszych to wyjątkowo trudne zadanie, ale właśnie cała w tym frajda. 20. Lushlife – No More Golden Days Jeden z tuzina wydanych w tym roku mixtape’ów, które często okazywały się lepsze od oficjalnych albumów. Hip Hop w tym roku przechodził samego siebie – dawno nie można było posłuchać takiej ILOŚCI świetnej muzyki. Niejeden raper w dz

W stylu klasyki

Van Hunt, What Were You Hoping For?, 2011 Hendrixowskie pirotechniki i garażowo-punkowy jazgot dwóch pierwszych utworów "What Were You Hoping For?" może zaskoczyć niejednego zwolennika soulu lub R&B, przyzwyczajonego do spokojnych i nastrojowych, skąpanych w olejkach ballad. Ci co oczekiwali po Van Huncie przystępnej i przyjemnej płyty nie mają czego tutaj szukać, bo to co się dzieje na samym początku albumu jest symptomatyczne dla całości. Przesterowane, zniekształcone, rozsierdzające riffy stanowią wraz z głosem artysty główny kościec kompozycji z jego najnowszej płyty. A te są brudne, bezkompromisowe, zmodyfikowane przez różne efekty studyjne. Głos Van Hunta świetnie je podbarwia, uderzając swobodą oraz pewnością siebie, z jaką wyśpiewuje teksty pełne desperacji i beznadziei. Artysta nigdy nie trzyma się jednego kierunku, zaskakując oryginalnymi przetworzeniami tak odmiennych gatunków jak country, funk, soul i rock. Jedyna ładna, od razu wpadająca w ucho melodia poja

Prawdziwie zabawny horror

Porąbani, reż. Eli Craig, rok 2010 Monstrualne pokłady śmiechu odnaleźć można w znakomitym, iskrzącym od inwencji kanadyjskim komediohorrorze "Porąbani". Sam w sobie stanowi też dobry przyczynek do ciekawej obserwacji, z której wynika, że od dłuższego czasu panuje reguła, gdzie najlepszą prasę zbiera głównie horror, który nie bierze siebie na poważnie. Wystarczy prześledzić reakcje, jakie towarzyszyły "Wrotom do piekieł", "I Sell The Dead" czy "Wysypowi żywych trupów" i zderzyć je z poważniejszymi dziełami gatunku, a wnioski nasuną się same. A co do "Porąbanych", to nie mam wątpliwości, że to najlepszy tego rodzaju film od czasu "Wysypu..." Nie mówię tego tylko z powodu nagromadzenia zabawnych scen, wynikających chociażby z pecha i głupoty głównych bohaterów, tudzież kreatywnego wykorzystania konwencji slashera, ale dlatego, że film wywraca do góry nogami jedną z najbardziej wyświechtanych reguł gatunku, zamieniając niby opraw

Jedyna taka

Kate Bush, 50 Words For Snow, 2011 50 synonimów dla słowa śnieg jest ideą o tyle niedorzeczną, co idealnie stworzoną dla artystki pokroju Kate Bush, od dawna mającej opinię mistrzyni przekształcania kiczu i ekscesów w poważne artystycznie, olśniewające fantazją wypowiedzi. Na swojej najnowszej płycie "50 Words For Snow" po raz kolejny udaje się jej pogodzić oryginalną formę muzyczną z szalenie idiosynkratycznymi wizjami. Wizjami, które bardziej osobliwe być już chyba nie mogą, bo raczej nigdzie indziej nie znajdziemy tak niepohamowanej erupcji słowotwórstwa, jak w utworze tytułowym. Zaproszony aktor Stephen Fry z afektacją recytuje w większości wymyślone, zabawne słowa jak "boomerangablanga" lub "spangladasha", a w międzyczasie Kate pieszczotliwie dopinguje go wyśpiewując "Come on, man, you've got 44 to go". W przepięknym "Misty" artystka śpiewa o miłości do bałwana, który po upojnej nocy roztapia się, a w "Wild Man" tra

Kanye Westowski moment

Drake, Take Care, 2011 Introspektywne, auto-tune'owe R&B ze smutnym hip hopem zainicjował w 2008 roku wielebny Kanye West na "808s & Heartbreak", i od tamtej pory można mówić o mini ruchu w czarnej muzyce popowej. Za wydawało się ślepą ścieżką Westa nagle w mainstreamie podążyli inni raperzy, Drake i Kid Cudi, udowadniając że w wolnych tempach i narcystycznym użalaniu się nad sobą tkwi spory potencjał. "Thank Me Later" i obie części "Man on the Moon" były stroną emo hip hopu, miejscem w którym raperzy wyzbywali się postawy macho i braggadocio na rzecz głębokich westchnień, wrażliwych deklaracji i otwartego wyznawania własnych słabości. Przynajmniej tak to wyglądało na papierze. W tym roku kontynuację zadumanego, introspektywnego tonu powyższych płyt da się usłyszeć na dwóch rewelacyjnych albumach R&B, The Weeknd i Franka Oceana , jak i drugim dziecku Bon Ivera czy debiucie Jamesa Blake'a. Nie wiem czy te albumy miały jakiś większy w

Anemiczny crooner

Atlas Sound, Parallax, 2011 Patrząc tylko na okładkę najnowszej oferty solowego projektu Bradforda Coxa, można by wywnioskować, że zamiast niego widzimy Nicka Cave'a. Do tego ten staroświecki mikrofon, jakby stwarzający iluzję, że nie jest to płyta z muzyką alternatywną, lecz nowa propozycja jakiegoś pieśniarza. Pomysł przedni, muszę przyznać. Każda z poprzednich płyt, czy to pod tym szyldem, czy z bardziej znanym Deerhunterem, zawierała wyjątkowo specyficzną, psychodeliczno-anemiczną aurę, odzwierciedlającą aparycję i fizjonomię Coxa. Jego letargiczny śpiew, balansujący na pograniczu katatonii i somnambulizmu był dobrym partnerem dla narkotycznych eksploracji dźwiękowych, ale tylko huraoptymiści i fanatycy mogliby uznać Bradforda za wokalistę i melodyka wielkiego formatu. Jako melodyk jest skąpy - co najwyżej rozwija szczątkowe odcinki melodyczne na kilku akordowych konstrukcjach. Z Atlas Sound, bardziej niż w Deerhunterze, tka relaksacyjny, ambientowy kokon, z którego nie rezyg

Okultyści

Blood Ceremony, Living With The Ancients, 2011 Okultystyczny doom metal i rustykalny folk rock? Czemu nie. Kanadyjskie Blood Ceremony to bękart Jethro Tull (flet) i Coven (ekspresyjna wokalistka), z riffami pod Black Sabbath. Ich muzyka ma w sobie tradycyjny, lekko kiczowaty rodzaj magnetyzmu dźwiękowego, który odnaleźć można nie tylko u powyższych zespołów, ale także na obskurnych proto-metalowych i hard rockowych albumach z początku lat 70-tych, nagrywanych przez zespoły jak Black Widow czy Lucifer's Friend (to by była odpowiednia nazwa dla zespołu). Kto lubi takie klimaty, to znajdzie na "Living With The Ancients" podobny bagaż stylistyczny - wolne, soczyste riffy, staromodne brzmienie organów, mocny, pewny wokal, solówki na flecie i gitarze. Tematykę tekstów z pewnością pochwaliłby Anton LaVey, bo pełno tu opowieści o sabatach czarownic, uprawianiu czarnej magii i czczeniu władcy much. Brzmi to zabawnie, ale dla mnie sprawdza się to o wiele lepiej w tego typu muzyce

Stary i młody

Tom Waits, Bad As Me, 2011 Warto zastanowić się która twarz Waitsa jest prawdziwsza - przepitego beatnika z płyty "Small Change", jarmarcznego eksperymentatora godnego Captaina Beefhearta z "Swordfishtrombones", czy bluesmana wagabundy z "Bad As Me". Za wskazówkę może posłużyć mamutowe, trzy płytowe wydawnictwo "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards" z 2006 roku, które z dzisiejszej perspektywy stanowić może papierek lakmusowy twórczości muzyka, ładne, rzetelne ukazanie jego trzech różnych natur. Choć "Bad As Me" to kompilacja premierowych utworów, to jednak spokojnie rozsadzające, rockowo-bluesowe "Raised Right Men" i wypłakane "Talking At The Same Time" mogłyby trafić na odpowiednio Brawlers i Bawlers. I taka właśnie jest muzyka z najnowszej płyty - piekielnie witalna, podlana whiskey, nawiedzona, natchniona. Staroświecka do bólu, co tylko działa na jej korzyść. Żwawość i energia Waitsa po prostu mnie zabija

Z cyklu odkryć

Bill Fay, Bill Fay (1970) i Time Of The Last Persecution (1971) To bez dwóch zdań moje największe odkrycie muzyczne od dłuższego czasu (po raz kolejny chartsy na RYMie są nieocenione). Dwie pierwsze płyty angielskiego artysty Billa Faya, przez długi czas bardzo nieznanego i okrutnie zapomnianego, po czterdziestu latach od swojego wydania mogą się dziś pochwalić statusem "lost classic", który zresztą pasuje do nich jak ulał. Słowo zagubione jest tutaj szczególnie trafne, bo niestety długo "Bill Fay" i "Time Of The Last Persecution" były pozycjami trudno dostępnymi, chodzącymi za horrendalne sumy. Na szczęście zremasterowane reedycje z 2005 roku nie tylko zmieniły tą postać rzeczy, ale przede wszystkim wygrały sobie znakomite recenzje w prasie brytyjskiej, uwagę na którą od dawna zasługiwały. Jakoś tak się składa, że gdy zaczynam je słuchać, to od razu pojawia się mi pewien obraz przed oczami, więc pozwolę sobie na małą dawkę fantazji (w kilku miejscach p

Riposta po 44 latach

The Beach Boys, The Smile Sessions, rok 2011 Najlepszy album 2011 roku właśnie się ukazał. Z tą małą uwagą, że oryginalnie miał wyjść w 1967 roku. Mityczne, zagubione arcydzieło The Beach Boysów, "Smile", porozrzucane, poprzerabiane, rekonstruowane na innych płytach zespołu, a także przez samego Briana Wilsona w 2004 roku, w końcu wybrzmiewa oficjalnie w wersji (z ogromem kolekcjonerskich dodatków*), która prawdopodobnie byłaby bliska tej z 1967 roku. Aż trudno uwierzyć, jakim cudem album takiego formatu, który miał być amerykańską ripostą na "Sierżanta Pieprza" Bitelsów czekał tyle lat na wydanie. W niedorzecznie przepakowanym w przełomowe albumy roku 1967, bazując na tym co teraz słyszymy (a od dawna wiedzieliśmy), można stwierdzić, że to właśnie jedynie dwa albumy Bitelsów i debiut Velvet Underground równa się z poziomem muzyki na "Smile". Jest też druga strona medalu. Choć ciężko mi to teraz ocenić, ale wydaje się, że szalenie idiosynkratyczna wizj