Azjatyckie
miasta od dawna uważane są za metropolie przyszłości. Jednak pomimo ciągłego
postępu ekonomicznego i technologicznego, na przestrzeni trzech ostatnich dekad
w filmach wielu twórców są także metropoliami smutku i wyobcowania.
Połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego
wieku dla kina azjatyckiego stanowiła wyjątkowo ważny okres. To wtedy właśnie
dokonały się przełomy, które pozwoliły łączyć wielkie kino nie tylko z
dotychczas nieprzerwanie panującą Japonią, lecz także z krajami jak Tajwan oraz
Chiny. Jednym z najważniejszych podejmowanych tematów przez ówczesne pokolenie
twórców, był obraz gwałtownie rozwijających się metropolii, w których
nowoczesność i komercja w szybkim tempie poszerzały dezintegrację społecznych
więzi i powiększały zanik tradycyjnych wartości. Niespełnione romanse w
hiperkinetycznych filmach Wong Kar-Waia,
alienacja i atomizacja w minimalistycznych dramatach Tsai Ming-Lianga, czy dołujący zastój pokoleniowych obrazów Jia Zhangke składają się dziś na wielką
opowieść o życiu w miastach - od Hong Kongu poprzez Tajpej po Szanghaj. Widzimy
w nich mieszkańców oślepionych morzem neonów, wyalienowanych w tłumie, stale
poszukujących miłości z nadzieją, że ich fortuna się odmieni. Metropolia, sama
w sobie będąca charakterem, przyjmowała w tym kontekście rolę atrakcyjnego
złudzenia, które z jednej strony nękało, a z drugiej przyciągało swoje młode i
bezbronne ofiary - cierpiące na nieuleczalną samotność.
Tajpej
- stolica alienacji i dezorganizacji
Jeden z trzech najsłynniejszych
przedstawicieli tajwańskiej nowej fali, Edward
Yang, był pierwszym wielkim twórcą azjatyckim, którego interesował problem
egzystencji we współczesnej aglomeracji. Zainspirowany kinem Michelangelo Antonioniego, Yang posługiwał się podobnym językiem
filmowym, portretując swoich wyobcowanych bohaterów z dystansu, często kadrując
ich w oknach jako refleksje. Najpełniej potwierdzały to dwa wczesne tytuły z
drugiej połowy lat osiemdziesiątych, „Historia
z Tajpej” i „Terroryści”,
odznaczające się nastrojem emocjonalnego ucisku, zagmatwanymi fabułami i
zimnymi, szklistymi powierzchniami modernizującego się miasta. Yang w chłodny i bezlitosny sposób
zobrazował w nich „wartości”
składające się na charakterystykę miejskiej egzystencji: ułudę, moralnie
wątpliwą pogoń za karierą, zapatrzenie w zachodnie wzorce, samotność w związku,
zdrady i znudzenie młodzieży.
Po nakręceniu swojego opus magnum,
historycznego dramatu „Chłopiec z ulicy
Guling”, twórczość Yanga w
kolejnej dekadzie stała się bardziej kosmopolityczna, a Tajpej w jego wydaniu
przeobraził się w prawdziwą, globalną wioskę. Najgłośniejszym filmem w karierze
reżysera był „I raz i dwa” z 2000
roku. W portrecie licznej, wielopokoleniowej rodziny z Tajpej wyczuwało się
łagodność i empatię kina humanistycznego spod znaku japońskiego mistrza Yasujiro Ozu. Zaczynając od ślubu, a
kończąc pogrzebem, Yang na
przykładzie jednej rodziny i powiązanych z nią ludzi, ukazał smutny i
nieuchronny cykl pokoleniowy. Przypominając wielką panoramę Roberta Altmana, „Na skróty”, reżyser w jednym obrazie skupił cały mikrokosmos
doświadczeń ludzkich. Wzrastającą melancholię i emocjonalne zawirowania swoich
bohaterów przeciwstawił czystej, bogatej architekturze, łudząco przypominającej
zachodnie standardy - eleganckie hotele, restauracje i mieszkania. Tajpej, de
facto miasto sugestywnie anonimowych miejsc publicznych, posłużył reżyserowi
jako uniwersalna metafora miejskiej dezorganizacji, cichej rozpaczy i
cierpienia w dobie ekonomicznego rozwoju.
Hou
Hsiao-Hsien, jeden z najbardziej celebrowanych azjatyckich
reżyserów ostatnich dekad, swoją renomę zawdzięcza przede wszystkim epickim,
złożonym narracyjnie dramatom historycznym, odwołującym się do burzliwej
historii Tajwanu. Stąd jego współczesne filmy traktowane są jako anomalie,
chwilowe przestoje przed bardziej skomplikowanymi projektami. Przy bliższym
zapoznaniu można jednak dojść do wniosku, że wcale nie odstają od portretów
jego rówieśnika, Edwarda Yanga. W
nastoletnim romansie „Lianlian fengchen”
(1986) reżyser z niezwykłą empatią i skromnością ukazał los młodej pary, która
zamieszkuje w Tajpej, podejmując się różnych prac, by zebrać na własny ślub. W
typowej dla siebie manierze, poprzez ascetyczne kompozycje i statyczne kadry, Hsien cierpliwie obserwował z daleka,
jak to, co miało być pewne, kończy się nagle i bez żadnego ostrzeżenia.
W rok późniejszym „Niluohe nuer” gwiazda pop Yang
Lin grała młodą kobietę, starającą się nie dopuścić do rozpadu rodziny z
powodu narastającego konfliktu między ojcem a synem. W długich ujęciach i
eliptycznej narracji Hsien wnikliwym
okiem spoglądał na istotny moment w tajwańskiej kulturze, w którym młodzi
zaczynali kształtować się jako odrębny element społeczności. Znowu, ich
egzystencja charakteryzowała się walką z wszechogarniającą nudą, wkraczaniem w
ślepy zaułek, jeśli chodzi o przyszłość i karierę zawodową, dlatego zazwyczaj
wybierali życie na krawędzi. Brat głównej bohaterki parał się gangsteryzmem, bo
na nic innego nie było go stać. Słusznie wskazywano, że obraz pozbawionej zasad
moralnych, tajpejskiej młodzieży lat osiemdziesiątych mógł przypominać paryskie
portrety Jean-Luc Godarda z jego
najproduktywniejszej dekady.
Intensywnie nastrojowe „Millennium Mambo” (2001) radykalnie
różniło się od poprzednich dokonań Hsiena,
bo wydawało się asymilować stylistykę Wong Kar-Waia. Dobitnie potwierdzało to otwierające ujęcie z wózka, goniące za
młodą, piękną kobietą, która idzie pod zakrytym, fluoroscencyjnym mostem,
sporadycznie spoglądając za siebie i nonszalancko paląc papierosa. Pojawiła się
tutaj charakterystyczna dla Wonga,
nokturnowa poezja: lekko zwolnione tempo i zrezygnowana narracja z offu.
Dlatego wyprawa reżysera przez nocne życie Tajpej, z odległą pulsacją muzyki
elektronicznej i neonową glazurą zdjęć, do dziś silnie oddziałuje na zmysły.
Tematem filmu była z kolei inercja. Beztroska Vicky swobodnie dryfuje z klubu do klubu, każdego dnia czekając aż
nastąpi noc, by za sprawą muzyki techno i pigułek oderwać się od duszącego
związku z chorobliwie zazdrosnym chłopakiem. Kamera, żywsza i bardziej nerwowa
niż wcześniej w filmach reżysera, przedstawiała świat Vicky jako pusty i klaustrofobiczny, nieodłącznie skąpany w świetle
neonów i chaosie.
Podobny efekt starał się uzyskać Hsien cztery lata później w swojej
summie atystycznej, filmie „Trzy miłości”.
W ostatnim segmencie przedstawiał współczesny Tajpej pogrążony w świecie
mediów, biseksualnych związków, wiadomości tekstowych i entropii. Stalowe,
dezorientujące przestrzenie tylko intensyfikowały niepokój i niemoc, jakie
dotykały młodą parę kochanków. Kończąca sekwencja jazdy na motocyklu,
sfotografowana w jednym, długim ujęciu, była piękną przenośnią zmierzania do
nikąd, również bezcelowego jak egzystencja protagonistów.
Trzeci z panteonu kina tajwańskiego, Tsai Ming-Liang, był nie tylko
największym z nich miejskim poetą alienacji i samotności, ale też najbardziej
opętanym zagadnieniem cielesności. Swoje filmy zawsze osadzał w
teraźniejszości, przedstawiając mieszkańców błądzących samotnie po labiryncie
metropolii. Statyczne kadry i powolna narracja wyodrębniały puste obrzeża,
architektoniczne ruiny przekształcające się w miejsca erotycznych spotkań i
uniesień. Pełnometrażowy debiut Tsaia,
„Buntownicy neonowego boga” (1992),
dosyć jeszcze konwencjonalny w sposobie opowiadania, zawierał cały zbiór
obsesji, jakie drążyły jego kolejne filmy: samotność, tłumione libido,
desperackie pragnienie drugiego człowieka, nuklearna rodzina w stanie rozpadu,
symbolicznie wylewająca się zewsząd woda. Szokująco konfrontacyjna „Rzeka”, quasi-apokaliptyczna fantazja „Dziury”, lub niemal pornograficzna „Kapryśna chmura”, będą właśnie
późniejszymi, minimalistycznymi wariacjami powyższych wątków.
Najbardziej koronnym przykładem studium
miejskiej alienacji i samotności pozostaje drugi obraz reżysera, „Niech żyje miłość” (1994). Puste,
oczekujące na sprzedaż mieszkanie funkcjonuje w filmie jako symbolika kondycji
emocjonalnej trojga głównych bohaterów. Już tutaj Tsai objawiał się mistrzem prostych sytuacji, doskonale
obrazujących tęsknotę za ciepłem drugiego człowieka: mężczyzna i kobieta siedzą
obok siebie w głośnej restauracji, celowo unikając kontaktu wzrokowego, mimo iż
czują na sobie spojrzenia drugiej osoby. Nikt nie podejmuje żadnego kroku, nie
ma odwagi by się odezwać, ale wyczuwa się między nimi ogromne napięcie oczekiwania,
które rozładuje się ostatecznie w łóżku. Pośród sterylnych, nowoczesnych
wieżowców i eleganckich sklepów, obcy mężczyzna śledzi nieznajomą z nadzieją,
że dziś w nocy nie będzie spał sam, a w międzyczasie inny mężczyzna w
nieumeblowanym mieszkaniu podcina sobie żyły. Nawet po zaspokojeniu seksualnego
pragnienia, bohaterzy odczuwają samotność. Stąd każdy kadr w filmie jest nią
wypisany. Obraz zamyka się niezapomnianą, tak absurdalnie przedłużoną sceną
porannego płaczu, aż zaczyna sprawiać wrażenie wiecznej.
Stylowy
Hong Kong
Największym fetyszystą, intymistą i
sensualistą pośród wybitnych postaci współczesnego kina azjatyckiego jest
zdecydowanie Wong Kar-Wai. Od
początku swojej kariery, podobnie do Ming-Lianga,
przejawiał obsesję na punkcie konkretnych tematów: utraty, tęsknoty, żalu i
pamięci. Trzy filmy z lat dziewięćdziesiątych, które nakręcił w krótkim
odstępie czasu, należą do najpełniejszych eksploracji samotności i melancholii
miejskiego życia, na dodatek oszałamiających widza wizualną urodą zdjęć. W
nokturnach „Chungking Express” i „Upadłe anioły” już samym doborem
lokacji (opuszczone metro, puste i ciasne pomieszczenia, tunele, stadion) Wong dobitnie podkreślał samotność
swoich atrakcyjnych, dwudziestokilkuletnich bohaterów. Dialog w jego filmach
był często zbędny, bo reżyser wymyślił idealny skrót do wyrażania zawodu
miłosnego i alienacji: zadumany narrator, smugi neonów i szalejący monsun.
Umiejętność komunikacji w tych filmach wydawała się zupełnie tracić na ważności
- nawet jeśli bohaterzy ze sobą rozmawiali, to nie dość, że nie potrafili
odnaleźć wspólnego klucza w rozmowie, to zazwyczaj milczeli. Komunikacja
odbywała się w sposób niebezpośredni, ale niezwykle oryginalny i uniwersalny -
za pomocą popowych piosenek. W swoim być może najlepszym filmie, „Happy Together” (1997), Wong przenosząc gejowską parę kochanków
do Argentyny, uczynił Buenos Aires tak samo stylowym i zarazem opuszczonym jak
Hong Kong. Ekranowa samotność i tęsknota za miłością rzadko bywała tak zmysłowa
i nęcąca.
Różne
oblicza Chin
Chińskie kino w latach
dziewięćdziesiątych, za sprawą pełnych rozmachu dramatów historycznych jak „Żegnaj, moja konkubino” zaczynało
zdobywać spory rozgłos na świecie. Jednak równolegle do tych filmów, objawiła
się grupa niezależnych autorów, którzy bez wsparcia finansowego kręcili tanim
kosztem filmy portretujące współczesne miejskie życie, skupiając się na
jednostkach dotkniętych społecznymi napięciami i zdezorientowanych przemianą
chińskiej gospodarki. Na uwagę zasługuje przede wszystkim dwóch autorów, Lou Ye i Jia Zhangke. W „Suzhou” (2000) Ye przedstawił Szanghaj
jako miasto w okresie przejściowym. W pierwszych ujęciach filmu widzimy ruiny
domów, by zaraz otrzymać kontrapunkt tego obrazu – nowoczesny wieżowiec.
Monolog narratora wyjaśnia, że Szanghaj jest miastem samotności - ludzie
popełniają samobójstwo, skacząc do rzeki, bo cierpią z powodu niespełnienia.
Film ma gorący i nerwowy montaż, złożony w większości z subiektywnych ujęć
kręconych z ręki, a w sferze wizualnej przesiąknięty jest przygaszoną, neonową
kolorystyką. W tych elementach, Lou Ye
okazał się zdolnym adeptem kosmopolitycznego stylu Wong Kar-Waia. Jego kamera wydaje się momentami być wszędzie,
ukazując chaotyczne życie mieszkańców Szanghaju, wciąż się gdzieś spieszących;
filmuje kłótnie młodej pary, uliczny ruch, zagląda do spelunek, a przede
wszystkim zawsze jest bardzo blisko bohaterów, śledzi ich każde poczynania.
Film stanowi również hołd dla „Zawrotu
głowy” Alfreda Hitchcocka, bo
wykorzystywany jest tutaj podobny motyw postrzegania kobiety jako obiektu
obsesji i pożądania.
Gdy Ye
przemycał sporą dozę romantyzmu do brudnej architektury miasta, Jia Zhangke porzucał historie osadzone w
regionalizmie swoich pierwszych filmów, by przedstawić w „Świecie” (2005) postmodernistyczny cud architektury - wielki
tematyczny park, zachęcający swoich obywateli sloganem: „Zobacz świat bez opuszczania Pekinu”. Położony na przedmieściach
Pekinu, złożony z setki replik atrakcji turystycznych ze wszystkich
kontynentów, okazywał się dla pracujących w nim ludzi miejscem bez wyjścia –
przerażająca swoją sztucznością zamknięta strefa, otoczona wężowato krążącą
koleją i opuszczonymi autostradami. Na tym przygniatającym tle, Jia umieścił
parę kochanków, która żyjąc wśród imitacji, z bolesną świadomością musiała się
pogodzić z faktem, że zamknęły się dla nich opcje na lepsze życie, i pozostaje
im jedynie zmagać się z powoli niszczącą ich pustką. Pekiński Park Świata, wielka globalna pigułka - w tym kontekście
stawała się równie alienująca, jak modernizujące się na wielką skalę Chiny.
Zanik
miejskich opowieści?
Jeszcze do połowy pierwszej dekady XXI
wieku panoramiczne portrety azjatyckich metropolii stanowiły wielką siłę
narracyjną. Choć kinematografia Korei Południowej nie zwalnia ani na chwilę, zaś
kraje jak Malezja powoli, ale widocznie wkraczają na ekrany światowych kin, to
trudno nie odnieść wrażenia, że występuje zauważalny deficyt, jeśli chodzi o
przejmujące kroniki miejskiej codzienności. Niemal każda nowa pozycja, żeby
wymienić „Dmuchaną lalę” Hirokazu Koreedy
i „Honey pupu” Hung-I Chena, w porównaniu z
wymienionymi wcześniej pozycjami wypada nijako, zazwyczaj niebezpiecznie
skręcając albo w banalny melodramat, programowo głęboki i smutny, albo nużący
oniryzm, pozbawiony emocji i liryki. Nawet sami wielcy autorzy sprzed lat w
pewnym momencie odcięli się od ukazywania miejskiego zgiełku, chaosu i
społecznego rozłączenia. Wong Kar-Wai
najszybciej porzucił współczesność, oddając się Proustowskim wspomnieniom Hong
Kongu z czasów dzieciństwa, a gdy do niej powrócił, to akcję osadził w Ameryce.
Tsai Ming-Liang i Hou Hsiao-Hsien nakręcili swoje ostatnie
filmy w Paryżu, i póki co milczą, a Jia
Zhangke brnie co raz mocniej w dokumentalną formę. Jedynie garstka filmów z
ostatnich lat, w tym „Noce wiosennego
upojenia” Lou Ye i obrazy
Koreańczyka Hong Sang-soo
interesująco podejmowały problemy egzystencji w takich miastach jak Nankin czy
Seul.
Czy można mówić w takim razie o
kryzysie? Być może kryzys to za duże słowo, bo w każdej chwili może się pojawić
film mądrze i prawdziwie mówiący coś o współczesności, ale póki co boom na
portrety miejskiej inercji, samotności i rozproszenia zdaje się ustępować
efektownym i krwawym fabułom kina gatunkowego. Mam świadomość, że oprócz
opisanych przeze mnie twórców i tytułów, znajdzie się jeszcze wiele więcej
przykładów o podobnym temacie. Pomijając jednak Kar-Waia, i może Ming-Lianga,
reszta wydaje się niemal nieznana w naszym kraju. A zdecydowanie warto się
zagłębić w ich twórczość, bo nawet z perspektywy wielu lat, da się dostrzec, że
ich wizje nie straciły wiele na aktualności i wciąż potrafią poruszyć struny
emocjonalne widza. I patrząc z tej perspektywy, to prawdopodobnie oni byli
pierwsi w zdiagnozowaniu specyficznych chorób miejskich, które rozwinęły się na
przestrzeni ostatnich trzydziestu lat.
Komentarze
Prześlij komentarz