To pierwsze podsumowanie od czasu 2013 roku, gdzie żaden z filmów nie zasłużył na miano arcydzieła. Ale wbrew pozorom to był dobry rok. Gdybym szedł śladem Cahiers du Cinema lub paru innych krytyków i postanowił uwzględnić 3. sezon "Twin Peaks" na swojej liście, to umieściłbym go na samym szczycie. Chociażby za ten nieprawdopodobny 8. odcinek. I korci mnie niezmiernie, bo pomimo ewidentnie serialowego formatu, ostatnie dzieło Lyncha i Frosta można również klasyfikować jako 18. godzinny film w duchu "Out 1" Rivette'a czy "Berlin Alexanderplatz" Fassbindera. Nawet dwa pierwsze odcinki miały pokaz kinowy w Cannes, a w przyszłym roku cały sezon zostanie puszczony w jednym z amerykańskich kin. Ale stwierdziłem, że lepiej jednak trzymać się propozycji stricte kinowych, żeby nie mącić zbytnio. O przynależności arcydzieła Lyncha do seriali czy filmów pomyślę mocniej przy okazji listy dekady.
Miałem ogromny problem z wybraniem najlepszego filmu. Właściwie obie pozycje powinny być ex aequo, ale kiedyś podobnie uczyniłem zestawiając wspólnie "Mistrza" z "Tabu", czego do dziś żałuję, bo film Paula Thomasa Andersona powinien sam widnieć jako numer jeden. Amerykański mistrz to notabene największy nieobecny mojej listy. Jego "Phantom Thread" zbiera fantastyczne recenzje i jestem przekonany, że wywróciłby obecny top do góry nogami, ale późna premiera to udaremniła. Widocznie przyjdzie mu to zrobić w 2018 roku.
Miałem ogromny problem z wybraniem najlepszego filmu. Właściwie obie pozycje powinny być ex aequo, ale kiedyś podobnie uczyniłem zestawiając wspólnie "Mistrza" z "Tabu", czego do dziś żałuję, bo film Paula Thomasa Andersona powinien sam widnieć jako numer jeden. Amerykański mistrz to notabene największy nieobecny mojej listy. Jego "Phantom Thread" zbiera fantastyczne recenzje i jestem przekonany, że wywróciłby obecny top do góry nogami, ale późna premiera to udaremniła. Widocznie przyjdzie mu to zrobić w 2018 roku.
1. NOCTURAMA (reż. Bertrand Bonello)
Pierwsze 50 min filmu dość powoli się rozkręca, tu i ówdzie rzucając jakiś interesujący kąsek, ale wydaje się, że Bonello ani przez moment nie nawiązuje do wyżyn, jakie osiągnął w "Saint Laurent". Jednak, gdy jego bohaterzy wkraczają do galerii handlowej wszystko przeobraża się w cudowną prowokację, która każe myśleć o jego filmie jako "Świcie żywych trupów" ery globalnej wioski i antykapitalistycznego terroryzmu. Klimat gęstnieje, akcja zostaje zawieszona i do fabuły wkracza niepewność aż do rozdzierającego finału. Nagle niepozorny film przeradza się w wielkie kino.
2. MANCHESTER BY THE SEA (Reż. Kenneth Lonergan)
Ten zaskakująco stonowany melodramat mógł tak bardzo się nie udać, ale reżyser w każdej scenie ma totalną kontrolę nad swoimi aktorami i dramaturgią scenariusza. W jego poprzednim filmie, imponującej "Margaret", za sprawą histerycznej protagonistki tonacja nieustannie skakała po pięciolinii, ale tutaj prócz dojmującego smutku i okazjonalnych, cudownie zagranych wybuchów emocjonalnych, mamy także sporo humoru, czyniąc film Kennetha czymś w rodzaju słodko-gorzkiego poematu o pchaniu wózka zwanego życiem po niewyobrażalnej tragedii. Casey Affleck dostarcza jedną z najlepszych ról męskich w całej dekadzie - niby wycofany, ale tuż na granicy załamania nerwowego. Głębokie i przejmujące kino.
3. RESTER VERTICAL (Reż. Alain Guiraudie)
Wraz z Bonello to mój obecnie ulubiony współczesny reżyser francuski (ze starszych autorów numero uno od dłuższego czasu jest Philippe Garrel). W tej zupełnie nieprawdopodobnej baśni dla dorosłych odnajdziemy charakterystyczne dla reżysera motywy związane z Erosem i Tanatosem, ale obrobione w tak zdumiewająco zabawny oraz momentami bezpardonowy sposób, że ciężko nie przyklasnąć jego wyobraźni i odwadze. Ostatni film Guiraudiego pod wieloma względami jest niemal tak samo mocarny jak "Nieznajomy nad jeziorem".
4. A DARK SONG (Reż. Liam Gavin)
Transowy i kameralny horror okultystyczny to coś, co działa na mnie zawsze. Oczywiście tylko, jeżeli jest tak dobry, jak w przypadku tego filmu. Rytuały oddano w bardzo przekonujący sposób - czuć ogromne przywiązanie do detali. Tak metodycznie poprowadzona narracja jest idealnym sposobem, aby wytworzyć podskórny niepokój u widza spragnionego czegoś mniej oczywistego. Bo nigdy nie wiemy, co może pójść dwójce bohaterów nie tak. Groza wynika tutaj z przekraczania komfortu psychicznego - umysł w kontakcie z ciemnymi mocami musi w końcu złamać się pod naporem czegoś, do czego nie jest odpowiednio przygotowany. Pewne ujęcia zyskują wręcz poetycki wymiar. Końcówka zaś nie przypomina standardowych rozwiązań horrorów podejmujących tematykę ezoteryczną - sięga głębiej i uderza mocniej.
5. BLADE RUNNER 2049 (Reż. Dennis Villeneuve)
Po świetnym, kameralno-humanistycznym dramacie sf "Nowy Początek", Villeneuve przeskakuje samego siebie w tym majestatycznym mariażu kina artystycznego z gatunkowym. "Blade Runner 2049" to jeden z tych niemożliwych sequeli w rodzaju "Terminatora 2" i "Obcego - decydujące starcie", które nie tylko nie przynoszą wstydu oryginalnym filmom, ale są pełnoprawnymi triumfami. Były obawy, że nowy "Łowca androidów" okaże się niczym innym, jak ładnym wizualnie hołdem dla arcydzieła Ridley Scotta, ale ambicje reżysera i jego scenarzystów znacząco wykroczyły poza nostalgiczną podróż w przeszłość. Już Scott dokonywał własnej interpretacji znakomitej książki Philipa K. Dicka, wyłuskując z niej odpowiednią dla siebie esencję, ale Villeneuve znacząco rozbudowuje tematykę oryginału, jeszcze mocniej brnąc w rozważania na temat różnic między człowiekiem a maszyną.
Film jest pieczołowicie zrealizowany, ale nie możemy mówić tutaj o perfekcyjnej imitacji wspaniałego chiaroscuro poprzednika - Villeneuve w większości prezentuje swój świat jako mniej odrealniony, stawiając mocniej akcent na bardziej przyziemną wizję futurystycznej dystopii, gdzie ogromny hologram nagiej kobiety konkuruje z ponurymi budowlami. Niespieszność narracji jest nawet jeszcze większa niż w filmie Scotta, co słusznie nasunęło kilku krytykom związek z filmami Tarkowskiego, jak "Stalker". To, co szczególnie może cieszyć, to fakt, że film Kanadyjczyka spokojnie może funkcjonować jako samodzielny byt - nie trzeba znać oryginału, aby śledzić akcję kontynuacji. Ryan Gosling ponownie bardzo dobrze sprawdza się jako małomówna maszyna. Powracający do roli Ricka Deckarda Harrison Ford jest za to wyborny - jego charakterystyczne poczucie humoru tym razem zostaje sparowane z melancholią wieku, co daje zaskakująco emocjonalne rezultaty.
To niewyobrażalnie smutny film, pełen zjawiskowych sekwencji, do częstego odświeżania. I zdecydowanie jeden z najbardziej inteligentnych formalnie blockbusterów od czasu "Grawitacji", który na wzór najlepszego cyberpunka, pozostawia dużo ciekawej treści do przeżucia. A Roger Deakins znowu potwierdza, że jest absolutnie mistrzowskim operatorem.
6. THE LOST CITY OF Z (Reż. James Gray)
Gdzie aktor, którego za Chiny nie ceniłem zaimponował mi bardzo. James Gray to jeden z nielicznych reżyserów działających w Hollywood, który spokojnie odnalazłby się w latach 70. Film na przemian elegijny, transcendentalny, symfoniczny, staroświecki i dostojny w swojej narracji, mimo iż momentami rozbity przez niepotrzebne wątki, ale jednak doprawdy inspirujący w przepięknie nakręconych scenach w dżungli.
7. MOTHER! (Reż. Darren Aronofsky)
Patrząc na odbiór tego filmu to mamy tu do czynienia z klasycznym film maudit, ale przynajmniej dla mnie pewne jest, że w raczej tandetnej i nie do końca udanej karierze Darrena, "Mother!" prawdopodobnie pozostanie jego arcydziełem. Owszem, biblijne fiksacje reżysera mogą niejednego irytować i razić swoją dosłownością, ale wreszcie udało się facetowi zrobić konkretny użytek ze swoich ciągotek do ekwilibrystyki, która zazwyczaj prowadziła w jego wcześniejszych filmach donikąd (zaskakująco oszczędny formalnie "Zapaśnik" jest odstępstwem od reguły, ale trudno nazwać go wielkim kinem). Pierwsza połowa "Mother!" jest w miarę stonowana i pełna napięcia, w jakimś stopniu odwołująca się do Luisa Bunuela i Romana Polańskiego, ale w drugiej Darren odpala fajerwerki, serwując czysty rozłam narracyjny. Gdy surrealizm przejmuje stery, otrzymujemy serię nieprawdopodobnych sekwencji, wzajemnie się przebijających w koncepcyjnym szaleństwie.
Małym cudem jest fakt, że ktoś w Hollywood dał zielone światło na ten projekt (zapewne możemy podziękować Jennifer Lawrence) - tak odważnego dzieła w mocno korporacyjnej fabryce snów dawno nie było. Darren to kolejny po Nolanie filmowiec chcący być Kubrickiem, ale gdzie reżyser "Lśnienia" był geniuszem, przemieniającym niemal wszystko, czego się dotknął w złoto, to twórca "Mother!" jest rozchwianym maniakiem pisma świętego, który swoich obsesji nie potrafi przekuć na satysfakcjonujący język filmowy. To ten pierwszy raz, gdy mu wyszło.
Małym cudem jest fakt, że ktoś w Hollywood dał zielone światło na ten projekt (zapewne możemy podziękować Jennifer Lawrence) - tak odważnego dzieła w mocno korporacyjnej fabryce snów dawno nie było. Darren to kolejny po Nolanie filmowiec chcący być Kubrickiem, ale gdzie reżyser "Lśnienia" był geniuszem, przemieniającym niemal wszystko, czego się dotknął w złoto, to twórca "Mother!" jest rozchwianym maniakiem pisma świętego, który swoich obsesji nie potrafi przekuć na satysfakcjonujący język filmowy. To ten pierwszy raz, gdy mu wyszło.
8. LA MORT DE LOUIS XIV (Reż. Albert Serra)
Z biegiem lat coraz mocniej spada mi chęć sprawdzania ultra festiwalowych propozycji, ale od czasu do czasu trafi się produkcja, która przypomni, że arthouse wciąż ma jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Serra to jeden z tych autorów, który faktycznie zaskakuje bezkompromisowymi pomysłami (Casanova z Drakulą). W "Śmierci Ludwika XIV" podejmuje udany dialog z bardzo dobrym filmem Roberto Rosselliniego "Objęcie władzy przez Ludwika XIV", tworząc coś w rodzaju sequela, w którym odziera króla z jego boskości. W przeciwieństwie do chociażby manipulacji Hanekego z "Miłości", reżyser z Katalonii przygląda się umieraniu bez krztyny cynizmu. Co więcej, poprzez genialny casting wzbogaca swój film o intrygujący kontekst filmowy. Angaż Jean Pierre-Leauda to nic więcej jak symboliczny obraz wymierającej nowej fali francuskiej. Choć nie tak statyczna i teatralna, to w pewnym sensie "Śmierć Ludwika XIV" nasuwa mi skojarzenie z najlepszymi filmami Manoela De Oliveiry ("Amor de Perdicao" oraz "Francisca"). Nie tyle przez swój suchy humor, co niezwykle klaustrofobiczne mise-en-scène.
9. GET OUT (Reż. Jordan Peele)
Rzadko się zdarza, aby krytycy rozkochani w zgoła odmiennym kinie tak ochoczo zachwycali się horrorem, ale trudno się im dziwić, gdyż Peele w swoim pierwszorzędnym debiucie naprawdę zmyślnie wplótł problem rasizmu w konwencję, która przecież jest wprost wymarzona do oddawania wszelakich fobii społecznych czy politycznych. Nie będzie zbytniej przesady w stwierdzeniu, że "Uciekaj!" to nowe "Halloween" czy "Blair Witch Project", czyli film ze znikomym budżetem, który idealnie trafia w swój moment i staje się prawdziwą sensacją. Nie tak dobry jak arcydzieło Carpentera, ale lepszy od propozycji Myricka i Sancheza, obraz Peele'a to amalgamat "Poznaj mojego tatę", "Pod moją skórą", "Nocy żywych trupów" czy "Inwazji porywaczy ciał", w odpowiedniej dawce zabawny, niepokojący i stopniowo intensyfikujący się aż do znakomitego finiszu. Autorski horror znowu górą.
10. THE VOID (Reż. Steven Kostanski/Jeremy Gillespie)
Dość bezczelny rip-off z Carpentera, Barkera, Fulciego, Cronenberga i Lovecrafta, ale jakże ujmujący w swojej niepohamowanej miłości do twórczości tuzów grozy. I zdecydowanie miło popatrzeć, że wciąż są ludzie, którzy stawiają na analogowe efekty specjalne rodem z kultowych pozycji kina klasy B. Fabuła co rusz pęka w szwach przez ogólny miszmasz pomysłów, ale szczególnie w końcowej fazie hipnotyczny mindfuck narracji przysłania wszelkie niedostatki.
10. DUNKIRK (Reż. Christopher Nolan)
Nolan całe swoje życie aspiruje do stania się nowym Kubrickiem, ale pomimo niepodważalnej inteligencji reżyserskiej, ciągle nie rozwikłał zagadki wielkiego Stanleya, który wiedział, jak pogodzić formalną perfekcję z prawdziwym wizjonerstwem. Ale jest bliżej niż dalej. "Dunkierka" to rzadko dziś spotykany rodzaj blockbusterowego eksperymentu, który mocno imponuje rozplanowaniem narracji. Trochę gorzej jest na poziomie emocjonalnym, bowiem nie należy do szczególnie wstrząsających filmów, co akurat w przypadku kina wojennego jest nieszczególnie pożądane (nawet chłodny Kubrick w "Full Metal Jacket" nakręcił wiele zachodzących za skórę sekwencji). Ale Brytyjczyk zrobił coś, czego Hollywood nie pokazało od czasu "Cienkiej czerwonej linii" Malicka - odarł żołnierzy z heroizmu i jakiegokolwiek backstory, ukazując jedynie tysiące bezimiennych twarzy, które z przerażeniem krzątają się po plaży, przeczuwając, że w każdej chwili mogą zginąć. Istnieje szansa, że przy ponownym seansie ocenię dzieło Nolana nawet jeszcze wyżej, bo nie można odmówić mu ogromnego potencjału. Tym bardziej, że facet potrafi kręcić.
Poniżej barwny peleton z filmami wartymi zapamiętania:
CALL ME BY YOUR NAME (Reż. Luca Guadagnino)
Wymuskana do granic możliwości, zasłużenie zbierająca mnóstwo pochwał adaptacja książki Andre Acimana jest przepojona liryzmem i tym rodzajem konserwatyzmu, które odnajdziemy w ambitniejszych powieściach obyczajowych. To zasługa scenariusza Jamesa Ivory'ego, który jest taktowny i bez fałszywej nuty, ale też w pewien sposób niezbyt odkrywczy i odważny w portretowaniu żarliwego uczucia. Film lepiej sprawdza się jako obraz niezaspokojonego pragnienia i tej melancholijnej apatii lata, które wydaje się trwać w nieskończoność, ale nagle urywa się i wszyscy rozjeżdżają się do domu. Pełno tu urzekająco skromnych gestów i zaskakujących detali, potwierdzających, że Guadagnino ma prawdziwie filmowe oko. Niewinny i nad wyraz kruchy Timothee Chalamet jest największą rewelacją "Tamtych dni, tamtych nocy", ale wtóruje mu posągowy Armie Hammer, który ociera się o ten rodzaj aktorskiej charyzmy, jaką mogliśmy odnaleźć u dawnych Hollywoodzkich gwiazd. Kino o zmysłowej fakturze, zbytnio rozciągnięte, ale zmierzające do niezwykłego finału, trochę przywołującego mi na myśl niezapomniane zakończenie "Niech żyje miłość" Tsai Ming-Lianga. Na dokładkę idealnie wkomponowane dwie dużej urody kompozycje Sufjana Stevensa.
THE KILLING OF A SACRED DEER (Reż. Yorgos Lanthimos)
Ten artystowski horror wydaje się najsłabszym filmem z wszystkich, jaki do tej pory widziałem z osobliwej filmografii psychotycznego Greka, ale to nie zmienia faktu, że wraz z "Mother!" stanowi rozkoszny atak na przyzwyczajenia widza. To kino z założenia konfundujące i wręcz gwałtem wciągające w swój bezlitosny i absurdalny świat. Pozbawiony świeżości "Kła" oraz zaskakującego człowieczeństwa i dowcipu "Lobstera", ostatni film Lanthimosa wyraźnie sugeruje, że reżyser musiał zapatrzeć się w "Lśnienie", ponieważ budowanie atmosfery grozy za sprawą starannie przemyślanych ujęć i atonalnej ścieżki dźwiękowej przypomina arcydzieło Kubricka. Grekowi bliżej jednak do sadystycznych gierek Michaela Hanekego oraz Larsa Von Triera, co bez wątpienia jest głównym powodem, dlaczego "Zabicie świętego jelenia" może nie przemówić do każdego. Manipulacje Lanthimosa to bez dwóch zdań przejaw okrutnej kalkulacji, ale nie mogę odmówić im diabelskiej efektywności. Pomimo jawnych mankamentów, rzecz sprawiła mi sporą frajdę, więc zdecydowanie mogę uznać ją za kolejny triumf jednego z najlepszych obecnie autorów kina światowego.
THE FLORIDA PROJECT (Reż. Sean Baker)
Bardzo nie podobała mi się "Mandarynka", którą można jedynie oddelegować do dzieł interesujących z racji nietypowej realizacji, aniżeli jakiejkolwiek treści, ale najnowszy film Bakera to zdecydowanie inna para kaloszy. To niby kolejna gorzka historia o drugiej stronie Ameryki, umiejscowiona na obrzeżach amerykańskiego snu, nieopodal Disneylandu, ale ostatecznie poza jego zasięgiem. Jednak reżyser wykazuje się autentycznym współczuciem w portretowaniu jednostek żyjących z dnia na dzień w zapyziałym, krzykliwie pomalowanym motelu. Siła "The Florida Project" wypływa zarówno z epizodycznej formy narracji, dobrze podkreślającej niestabilną egzystencję bohaterów, jak i gry aktorskiej - przede wszystkim niezawodnego Willema Dafoe oraz przebojowej Brooklynn Prince.
LOGAN (Reż. James Mangold)
Być może jedyny film superbohaterski, który mógłby spodobać się Samowi Peckinpahowi. A właściwie antybohaterski. Po kiepskich solowych filmach z rosomakiem, Hugh Jackman wreszcie mógł zagrać w czymś godnym uwagi - fatalistycznym kinie drogi i westernie w jednym. Kolejny przykład, że kategoria R w produkcjach komiksowych jest jedynym słusznym krokiem, by oderwać je z infantylizmu.
IT (Reż. Andres Muschietti)
Miniserial jest tak mocno wszczepiony w moje DNA, że oglądając ten bardzo udany horror czułem się, jakbym wkroczył do wehikułu czasu. Obie rzeczy są skrajnie inne - pierwsza adaptacja z 1990 roku to po latach jedynie czysta błazenada (poza rolą Tima Curry'ego), bestialsko rozdrabniająca moc książki, ale dla mojego pokolenia na zawsze pozostanie jednym z filmów inicjacyjnych. Produkcja Andy'ego to z kolei intrygująco rozchwiane formalnie odczytanie klasycznej powieści mistrza horroru, bowiem z jednej strony mamy urokliwe odniesienie do kina nowej przygody w stylu "Goonies", a z drugiej przejazd po sztuczkach współczesnego horroru, gdzie odnajdziemy akcje rodem z japońskich dreszczowców, wszędobylskie i irytujące jump scare'y, nadmierną ilość CGI oraz podkręconą na maksa głośność, która udowadnia, że współcześni twórcy horrorów mają przesadne ciągotki do straszenia dźwiękiem. Właśnie z tymi elementami moja luba miała ogromny problem, uznając, że to całe wykorzystanie przeróżnych tricków jest niemożliwe do strawienia. W jej mniemaniu wszystkiego było za dużo. I trudno nie przechylić się do tej opinii, ale o dziwo dla mnie działało to wszystko jak należy, ale podejrzewam, że mój pozytywny odbiór wynika głównie z obecności Pennywise'a, wybornie odegranego przez Billa Skarsgarda. Porównania do "Stranger Things" dla wielu były nieodzowne, ale są bezsensowne. Serial Netflixa bezmyślnie żeruje na latach 80., nie skrywając za swoją intertekstualnością właściwie żadnego pierwiastka człowieczeństwa. To tylko zbiór cytatów. Tego samego nie możemy powiedzieć o filmie Muschiettiego, który pomimo wielu aluzji do tej samej epoki, nigdy nie sprawia wrażenia, że oglądamy coś pozbawionego autentyczności. To przede wszystkim zasługa tekstu źródłowego, który wciąż po trzech dekadach od swojego ukazania potrafi zagarnąć wyobraźnię swoją wizją małomiasteczkowej przemocy, otrzymującą makabryczną personifikację w postaci zjadającego dzieci stwora z kosmosu.
JOHN WICK 2 (Reż. Chad Stahelski)
Jeszcze bardziej komiksowy niż jedynka. W inscenizacji strzelanin i walk skręca w stronę baletu. Fabuła jest tutaj kompletnie nieistotna, bo stanowi jedynie pretekst, który uruchamia całą machinę zniszczenia. Zasada mocniej, więcej i lepiej jak najbardziej została spełniona - kino akcji sprowadzone do absolutnej esencji. Jak zawsze drewniany Keanu Reeves staje się perfekcyjnym modelem dla tego typu rozrywki - słowa są zbędne, liczą się jedynie czyny. A te wprawiają w osłupienie. Ale ten aktor zawsze miał dryg do tej konwencji. Cieszy fakt, że sequel jest o wiele bardziej stylizowany - mamy nawet tutaj coś, co jest inspirującym zespoleniem sekwencji z "Skyfall" i "Damy z Shanghaju". Odkąd Hollywood nie zatrudnia osobowości w rodzaju Johna Woo, jedyne co pozostaje dziś, to kolejna idiotyczna część "Szybkich i wściekłych". Jednak jest cienka granica między filmowym przegięciem, a robieniem produktu nastawionego na trzepanie kasy. 2. część "Johna Wicka" to zdecydowanie najlepszy rodzaj przegięcia - odsyła realizm do kąta, pozostawiając nas z ekscytującym spektaklem, pomyślanym w taki sposób, aby wyciągnąć maksimum korzyści.
TENEMOS LA CARNE (Reż. Emiliano Rocha Minter)
Meksyk ma swojego Jordana Peele'a. W przeciwieństwie do Amerykanina, Minter jest jednak śmiertelnie poważny i zainteresowany przede wszystkim społeczną transgresją. W swoim odważnym debiucie wyśnił frenetyczną, postapokaliptyczną wizję, która wypada nie mniej prowokacyjnie od fascynacji Alaina Guiraudiego popędem śmierci.
WIND RIVER (Reż. Taylor Sheridan)
Można śmiało powiedzieć, że Sheridan ostro haruje, aby stać się wyrobioną marką w świecie filmu. Twórca cenionych scenariuszy do "Sicario" i "Aż do piekła" tym razem nie tylko popełnił swój najlepszy skrypt, ale jak prawdziwy wyjadacz stanął za kamerą, aby dostarczyć jeden z najlepszych thrillerów ostatnich lat, który przy okazji umiejętnie flirtuje z konwencją westernu. Sheridan jest jednak na tyle sprawnym opowiadaczem historii, że nigdy nie pozwala, aby akcja przysłoniła dramat oraz vice versa. A trzeci akt rozgrywa jak z nut. Jeremy Renner tylko potwierdza, jak dobrym jest aktorem. Jego skupienie, dojrzałość oraz powściągliwość przypomina to, co zrobił Casey Affleck w "Manchester by the Sea". Oby więcej takich ról i filmów.
GOOD TIME (Reż. Ben Safdie/Joshua Safdie)
Bracia Safdie wyrastają w szybkim tempie na nowych poetów ciemniejszej strony Nowego Jorku, co pozwoli zapełnić tak mocno odczuwalną lukę po Scorsese i Ferrarze. Nawet bardziej niż w przypadku ich wcześniejszego filmu "Bóg wie co", "Good Time" jest przejmującą próbą oddania losu ludzi z okolic marginesu społecznego, którzy zmuszeni są podejmować drastyczne kroki, aby poprawić swoją marną egzystencję. Pattinson w swojej najlepszej roli udowadnia, że jest jednym z najciekawszych aktorów młodszego pokolenia.
BRAWL IN CELL BLOCK 99 (Reż. S. Craig Zahler)
Za Vaughnem nie przepadam, ale w tym niesłusznie niedocenianym filmie gra jak z nut, czyli uderza swoją stoickością, a kiedy trzeba stalowymi pięściami. Przerysowana przemoc i pieczołowicie prowadzona narracja ładnie współgrają w tym pomyślnym przywołaniu klimatu kina eksploatacji, które przy okazji nie stroni od moralnej powagi. Po znakomitym westernohorrorze "Bone Tomahawk", w swoim drugim filmie Zahler wyłania się jako jeden z najlepszych specjalistów filmów gatunkowych.
FREE FIRE (Reż. Ben Wheatley)
Prosty schemat fabularny, a ile możliwości inscenizacyjnych. To pierwszy film Bena od czasu "Kill List", który faktycznie nie rozczarowuje, dostarczając tony konkretnej rozrywki. Komiksowa zabawa po całości.
THE LOVE WITCH (Reż. Anna Biller)
Pisałem tutaj.
ALIEN: COVENANT (Reż. Ridley Scott)
Scott dostaje cięgi za to, że ostatecznie pogrzebał franczyzę, ale na chwilę obecną wolę ten film od "Prometeusza". Michael Fassbender dostarcza najlepszą (podwójną) rolę w filmie blockbusterowym od niepamiętnych czasów - jego android z miejsca powinien trafić do panteonu szalonych naukowców celuloidu. O wiele większym sensem byłoby zatytułowanie filmu "Doktor Moreau i jego Ksenomorfy". Nigdy bym nie pomyślał, że seria "Obcy" może kiedyś wpaść w rejony guilty pleasure czy nawet campu, ale uroczy idiotyzm rozwiązań fabularnych, przywołujących na myśl akcje rodem ze slasherów, w moim odczuciu interesująco rozluźnia tonację. Ja tam czekam na zwieńczenie prequelowej trylogii, gdzie nie będzie już ikonicznych Gigerowskich kreatur, a jedynie Fassbender snujący plany zniszczenia ludzkości.
SONG TO SONG (Reż. Terrence Malick)
Malick nie jest już w stanie uciec od autoparodii i banału, ale gdy ma przebłyski, to jego filozoficzne meandry potrafią porazić poetycką siłą. I w przypadku "Song to Song" zaskakuje w dzisiejszych cynicznych czasach swoim niemodnym romantyzmem. Wbrew powszechnym opiniom, niezłe kino.
Jak zawsze sporo konkretnych, doskonale umotywowanych rekomendacji. Dziękuję!
OdpowiedzUsuńProszę bardzo! Cieszę się, że lista się przydała :)
UsuńDziękuję za bardzo ciekawe wskazówki spoza głównego obiegu!
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe wpisy są na tym blogu. Żeby tak dalej było to będzie dobrze.
OdpowiedzUsuń