Przejdź do głównej zawartości

Krótkie przemyślenia - 6

Kilka ostatnich w kilku zdaniach:


Hudsucker Proxy, reż. Joel Coen/Ethan Coen, rok 1994

Coenowie od początku swojej kariery wygłaszają co jakiś czas panegiryk na cześć kina i w tym uroczym, fantastycznie wystylizowanym dziele nie jest inaczej. Postmodernistyczny kocioł dekad – z jednej strony echa wielkiej depresji i nowego ładu, z drugiej agresywny kapitalizm końcówki lat 50-tych – w scenerii jak z obrazów Normana Rockwella wypada imponująco, bo Coenowie mają świetną rękę do władania różnorodnymi konwencjami. Właściwie najtrafniej byłoby określić ten film jako odtworzenie powszechnej w latach 30-tych i 40-tych screwball comedy. Poruszany w filmie motyw od pucybuta od milionera, cała ta pogoń za amerykańskim snem jest doskonale znany w amerykańskim kinie, ale dzięki sprawności formalnej reżyserów i zabawnemu scenariuszowi historia Norville’a Barnesa wydaje się świeża i ani na chwilę nudna. Powiedziałbym nawet, że pełne rozmachu i inwencji inscenizacje dorównują szalonym wizjom Terry’ego Gilliama z „Brazil”. Seans z cyklu bardzo przyjemnych, choć nie wstrząsających.
★★★

Trapped in the Closet 1-12 i 13-22, reż. R. Kelly, rok 2005 i 2007

Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Bezprecedensowe przedsięwzięcie jednego z największych erotomanów czarnej muzyki to według jego własnych słów hip popera. Jak zwał tak zwał, dla mnie bardziej pasuje R&Bopera. Dwunastu rozdziałowy film muzyczny Kelly’ego to prawdziwa orgia śmiechu, w której fabularne komplikacje i nonsens dochodzą na piętra zarezerwowane dla „Mody na sukces” i tym podobnym. Mamy tutaj wszystko – zdrady małżeńskie we wszelkich konfiguracjach (nie wyłączając homoseksualnego pastora, lesbijek, karła-kochanka), postrzały, niekończące się kłótnie, seks, mafię, po prostu co kto zapragnie. A wszystko zaczyna się tak prozaicznie - protagonista skrywa się w szafie przed mężem kobiety, z którą zaliczył wcześniejszej nocy przypadkowy numerek. Gra aktorów (wśród nich pojawiają się nawet dosyć znani), która ładnie dostosowuje się pod śpiew impresario jest chyba intencjonalnie komiczna, bo inaczej się tego nie da odbierać. Trzeba przyznać, że pomysł Kelly’ego, by śpiewać każde słowo jest o tyle szalony co genialny – jest nie tylko narratorem, ale także każdą postacią z filmu, a nawet zdarza się mu zapuszczać w onomatopeję. Stylistycznie muzyka jest dosyć homogeniczna – podobne bity, aranżacje i melodie tworzą właściwie jedną, płynną całość, coś w rodzaju szalonego koncept albumu. Rodem z oper mydlanych, zabójczo zawiązywane punkty kulminacyjne w akcji, wygrywane na crescendach, są tak skutecznymi cliffhangerami, że człowiek automatycznie chce zobaczyć następny rozdział. Druga część, z rozdziałami 13-22 jest mniej zaskakująca i śmieszna, ale m.in. dla parodii Tony’ego Soprano warto ją zobaczyć. Gwarantuję, że salwy śmiechu są ogromne. Tak niedorzecznego, pretensjonalnego i w swojej odwadze, albo głupocie genialnego projektu chyba nigdzie nie znajdziemy na rynku filmowo-muzycznym.
Oceny : 4/4 i 3/4 

Delikatesy, reż. Jean-Pierre Jeunet/Marc Caro, rok 1991

Czarna komedia w post-apokaliptycznym świecie? Biorę w ciemno. W świecie jaki pokazują „Delikatesy”, w którym są problemy z żywnością, bardziej niż wyraźnie widać kto ma większe szansę nie umrzeć z głodu. Dzięki zawężeniu miejsca akcji, która dzieje się w mrocznej kamienicy i czasem w kanałach, Jeunet i Caro wytworzyli prawdziwie klaustrofobiczny klimat. A w kamienicy rzeźnik kroi lokatorów, a reszta mieszkańców po cichu na to przystaje, nawet oferując członków swojej rodziny. Podział na warstwy społeczne jest nader zauważalny, i jak to często bywa u francuzów, najbardziej dostaje się burżuazji. Postać Louisona (osobliwie wyglądający Dominique Pinon) wprowadza sporo jasnego, ciepłego koloru do generalnie ponurej, zjadliwej baśni. Wielkie wrażenie robi intensywny, świetnie wymyślony finał (patent z łazienką), który do granic absurdu wykorzystuje schemat łowcy i zwierzyny. Koniec końców, lekarstwem w tak okrutnym świecie okazuje się być oczywiście miłość. Jak zawsze można by rzec, ale przynajmniej tym razem doprawiona jest szczyptą dobrego surrealizmu i kanibalizmu.
★★★

Żywi lub martwi: Finał, reż. Takashi Miike, rok 2002

Zwieńczenie postmodernistycznej trylogii gangsterskiej zwariowanego japońskiego eklektyka może nie jest futurystyczną rzygowiną, ale niestety nie wykorzystuje wielkiego potencjału, jaki od swojego początku literatura cyberpunkowa obiecywała i burzy bardzo dobre wrażenie, jakie pozostawiły dwie pierwsze części serii. Cyberpunk ogólnie nie ma jakiegoś wielkiego szczęścia do kina, i nie zdziwiło mnie, że Miike za punkt wytyczny wziął sobie oczywiście Blade Runnera. Na pewnych nawiązaniach się skończyło, bo reszta to stylistyczny bełkot, do tego monotonny. Jedynie Matrixowo-homoerotyczne zakończenie zasługuje na wyróżnienie. 1.5/4

Kaboom, reż. Gregg Araki, rok 2010

Co oferuje „Kaboom”? Poplątanie z pomieszaniem, które razić może tylko tych, co nie potrafią podejść do takich filmów z odpowiednim dystansem. Przednią rozrywkę, w której logika to słowo zakazane. Enfant terrible nurtu queer cinema nakręcił chyba swój najprzyjemniejszy dla oka film, bo trudno nie zachwycać się tak barokowo nasyconą kolorystyką zdjęć, tworzącą odrealniony, barwny pejzaż. Żeby nie psuć estetycznego wymiaru, Araki dodał do zdjęć młodych, pięknie wyglądających bohaterów, którzy są akurat uwikłani w seksualne przebudzenia i niepewność wobec własnej orientacji. Co to oznacza w praktyce? Syntezę komedii dla nastolatków, erotyki, popieprzonego science-fiction, Lynchowskiego horroru i apokalipsy. W przedziale zamierzonego chaosu, stylistycznej żonglerki i kontrolowanego kiczu Araki nie osiąga wyżyn Richarda Kelly’ego z genialnego „Końca Świata”, ale jest oznaką powrotu do lepszej formy po mało śmiesznej, stonerowej komedii „Ciastko z niespodzianką”.
★★½

Komentarze

  1. "Hudsucker Proxy" to o wiele lepszy film niż się wydaje, ma te drobną wadę, że jest zbyt amerykański. I zapomniałeś wspomnieć, że to głównie niezwykły hołd dla kina Franka Capry, ach ta obsesja samobójstwa.

    Chciałem protestować przeciw ocenie filmu Miikego, ale nagle uświadomiłem sobie, że nie za bardzo sobie go przypominam. Pierwszą, czy drugą tak, nawet ze szczegółami, ale trzecią część, jak przez mgłę. Źle to świadczy o filmie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak zapomniałem wspomnieć o hołdzie dla kina Capry, ale wszędzie się o tym pisze, więc jakoś pominąłem. Zresztą, jeszcze nie jestem zaznajomiony z jego kinem (jakoś nigdy mnie nie ciągnęło). Czy zbyt amerykański to wada? Powiedziałbym nie, ale być może coś w tym jest.

    Finał DOA taki właśnie jest - szybko go zapominasz, bo nie ma w nim nic interesującego. A to faktycznie źle świadczy o nim.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ulubione horrory z lat 2000-2009

Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej

ULUBIONE FILMY - MOJE I ZNAJOMYCH

Niemal 11 lat temu na wzór rankingu "Sight & Sound" stworzyłem listę swoich 10 ulubionych filmów. Teraz postanowiłem to zrobić znowu, by przekonać się, jak bardzo zmienił się mój gust. Okazało się, że zaledwie jedna pozycja z tamtego zestawienia dała radę się utrzymać . Co ciekawe, cztery filmy, które wtedy ostatecznie pominąłem (wspomniałem o nich w opisie) znalazły drogę do mojej topki. To pozostawia nam pięć zupełnie nowych tytułów.  W przeciwieństwie do tamtego wpisu z ulubionymi filmami ten jest sto razy ciekawszy, bo postanowiłem zaprosić do zabawy część znajomych. Dzięki temu mamy tutaj piękną różnorodność - przednie filmy gatunkowe, ostry arthouse, sprawdzony kanon czy kino tak złe, że aż dobre.  W ramach wyjaśnienia dodam, że zamieszczone tu listy (poza jednym wyjątkiem) na samym początku zawierają pozycję, która jest ceniona szczególnie wysoko przez uczestników zabawy. Specjalnie użyłem koloru czerwonego, pogrubienia i większej czcionki, żeby jeszcze bardziej to

Najlepsze horrory 2010-2019 (work in progress)

Poprzednią listę pierwszej  dekady  XXI wieku miałem wówczas nierozszerzoną, stąd pozycje, które się tam znalazły (pomijając top 11) nie do końca jeszcze oddawały pełen ogląd. Trochę rzeczy zobaczyłem później, ale takie są prawidła list - jest to zabawa bez końca. Horrory z lat 2010-2019 staram się śledzić uważniej, ale na pewno coś pominąłem. Myślę jednak, że dana lista dość dobrze oddaje to, co mi się podobało. Rzecz jasna nie każda pozycja jest tu czystym horrorem, ale nie oznacza to, że nie zawiera elementów charakterystycznych dla tego gatunku. Skala gwiazdkowa: trzy gwiazdki to film świetny, dwie – bardzo dobry, jedna – dobry. Sweetheart (Jd Dillard, 2019)   ★ Ekstaza (Joe Begos, 2019)  ★ Zombi Child (Bertrand Bonello, 2019)  ★ ★ ★   The Lighthouse (Robert Eggers, 2019)   ★ ★ ★ Midsommar. W biały dzień (Ari Aster, 2019)  ★ ★ ★ Mandy (Panos Cosmatos, 2018)  ★ In Fabric (Peter Strickland, 2018)  ★ ★ ★ Possum (Matthew Holness