Już w pierwszej części remake'u najwybitniejszego slashera w historii, Rob Zombie wykazał, że nie chce pójść śladem bezdusznych, korporacyjnych wyzyskiwaczy pieniędzy, jakimi bez wątpienia były nowe wersje "Koszmaru z ulicy wiązów", "Piątku 13-tego" i "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Pierwszą połowę filmu poświęcił głębszej analizie charakteru 10-letniego Michaela Myersa, który w wyniku różnego splotu wydarzeń zamordował własną siostrę i kilka innych osób. Wyglądało to jak mocno pokręcony dramat psychologiczny, który z czasem oczywiście przechodził w brutalny, standardowy slasher. W dużo bardziej ciekawszym sequelu konwulsyjna narracja już sama w sobie jest czystą postmoderną, ale novum trzeba upatrywać we wprowadzeniu motywów snu do historii. Film poprzez ten zabieg wciąż balansuje na pograniczu koszmaru a rzeczywistości, co podbija intensywność i dziwność atmosfery. Pojawiający się tutaj symbol białego konia szybko rzuca skojarzenia i interpretacje poprzez freudowskie praktyki, co było pewnie głównym zamierzeniem Zombiego, bo nawet w jednej ze scen Malcolm McDowell jako dr. Loomis sam sie do tego ironicznie odnosi. Widocznie konceptem reżysera było stworzenie pierwszego w historii tak jawnie psychoanalitycznego slashera.
Prawdopodobnie największe wrażenie wywiera prolog, który ma znamiona majstersztyku odłożonego w czasie, ale nie zamierzam zdradzać czemu, bo cała frajda tkwi w niewiedzy. Od początku widać, że Zombie nie zamierzał poluzować szyków i atakuje ciężką artylerią. W jednej szczególnej scenie, Myers z nieprawdopodobną zajadłością zabija pielęgniarkę. Wydaje się, że trwa to trochę za długo, ale ma to jak największy sens, bowiem kipiąca nienawiść mordercy jest nadto odczuwalna. Choć wcale nie dziwi mnie, że po takich scenach zarzuca mu się nadmierną przemoc i bezmyślne nawiązywanie do szokujących klasyków grindhouse'a, to jednak krytycy wpadają też w tym przypadku w zbytnie uproszczenie. Facet, który jako muzyk bardziej pasował do cartoon network, aniżeli industrial metalu z prawdziwego zdarzenia, jest nie tylko reżyserem w pełni profesjonalnym, ale w tym filmie już wyraźnie objawiającym się jako niemały wizjoner. I choć mordy są mocne i sadystyczne, to co najciekawsze w tym wszystkim, to że nie tylko rzeź mu w głowie. Scena, w której szeryf Brackett wspomina swoją córkę, w kontraście do całej tej jatki i nihilizmu, chwyta za serce swoją niespodziewaną czułością.
Najmniej w całym filmie przekonuje aktorstwo, głównie role kobiece. Są nieszczególnie sympatyczne, to jedno, a po drugie - ciągłe wrzaski i jęki protagonistki Laurie Strode mogą wystawić cierpliwość widza na próbę. Nie wiem czemu reżyser za drogowskaz wybrał sobie aż tak rozhisteryzowane aktorstwo. Za to po raz kolejny udaje mu się rozbudowa postaci Myersa, który nie jest wyłącznie redukowany do bycia tajemniczą maszyną śmierci. W oryginale Carpentera sprawdzało się to doskonale, ale już w wersji Rosenthala nieszczególnie, bo sam Carpenter w scenariuszu ograniczył się jedynie do zwiększenia liczby ofiar. U Zombiego Myers morduje z nieskrępowaną furią, ale w swojej potężnej powłoce skrywa młodego, zdesperowanego chłopaka, który emocjonalne zaburzenia rozwiązywać umie tylko poprzez pchnięcie nożem w klatkę piersiową każdej napotkanej osoby.
Pojawiają się problemy ze spójnością, bo film wygląda jakby był złożony z kilku części. Lecz jest to bez wątpienia najlepsze i najambitniejsze dzieło Zombiego (a także jeden z najlepszych horrorów XXI wieku), który wówczas z projektu na projekt ładnie się rozkręcał. Podobnie imponujące "The Lords of Salem" to potwierdzało, nawet jeśli jego ostatni film "31" był obniżką formy.
★★★
★★★
O, jedna z niewielu pozytywnych recenzji Halloween 2 Zombiego (a szkoda, też bardzo lubię ten film). Sporo trafnych spostrzeżeń, czytało się bardzo miło.
OdpowiedzUsuń"Widocznie konceptem reżysera było stworzenie pierwszego w historii slashera z psychoanalitycznymi ambicjami." - nie taki pierwszy patrz "Mój brat Kain" De Palmy, czy genialny i pochodząc aż z 1960 roku "Podglądacza". Zresztą film Powella to inspiracja dla większości reżyserów chcących łączyć grozę i psychoanalizę.
OdpowiedzUsuńIchabod - dzięki, film nie zasłużył na cięgi, które zebrał w trakcie premiery.
OdpowiedzUsuńTak to ja! - Po pierwsze, to zdanie jest zabarwione lekką ironią, więc nie warto je traktować zbytnio poważnie, bo wątpię by Zombie wykazywał takie zapędy. Z kolei bardzo dobry "Mój brat Kain" nie jest slasherem, to jedno. Z "Pepping Tom" sytuacja jest o tyle trudniejsza, że niektórzy uznają go proto-slashera, ale też bym do tego nie podchodził tak optymistycznie (sytuacja podobna do Psychozy). Film Powella, który zresztą niesłusznie mu zniszczył karierę, to w ogóle bardzo wpływowe dzieło. Twoje uwagi są słuszne, jeśli chodziło Ci o ogólne występowanie psychoanalizy w grozie, ale w przypadku mojego posta trochę chybione ;)
E tam, niczego nie biorę zbyt poważnie, miałem ochotę napisać komentarza to napisałem. I ja bym tak nie skreślał "Mojego brata Kaina" z listy slasherów, to bardzo ciekawa hybryda gatunkowa i miejscami mocno zahaczająca o slashery. Choć to film najbardziej zapatrzony właśnie w "Podglądacza" oraz filmy Hitchcocka.
OdpowiedzUsuńSpoko. Dobrze, że napisałeś :) Co opinia to inna. Hybrydą może i jest, ale w rozumieniu czysto slasherowym odpada. To samo można powiedzieć o Dressed to kill, które niemal wygląda jak giallo, czy Body Double, też przemycające trochę z tej atmosfery. Genialny reżyser dla mnie.
OdpowiedzUsuńW ,,Body Double'' De Palma efektywnie zmierzył się z hitchcockowskim patentem narracyjnym z ,,Psychozy'' i ''Vertigo'' - gdzie najważniejsza kulminacja występuje w środku opowieści, dzieląc w ten sposób dzieło i powodując niejako powrót do punktu wyjścia, dzięki czemu mamy jakby dwa filmy w jednym. Argento też tego spróbował w ,,Syndromie Stendahla'' i moim zdaniem nie sprostał.
UsuńJa sobie niedawno ,,Carrie'' odświerzyłem i uważam, że film się całkiem nieżle broni po latach. Z jego wiadomych zalet zwróciłbym uwagę na dużą reżyserską dyscyplinę: to się ogląda, jak taki typowy ,,high school confidental'' z całym dobrodziejstwem inwentarza, a Nieznane przesącza się przez powłokę realności dyskretnie i bardzo rzadko. De Palma dociskał sprężynę powściągliwości nie krócej, nią należało, by w kulminacji na balu z impetem przypierdolic tymi wszystkimi swoimi wynalazkami na raz: montażem, podzielnymi ekranami, muzyką - piękne braterstwo broni formy i treści pod sztandarem chaosu:) Bardzo nowoczesne kino, na tamten moment.
Muszę sobie jeszcze ,,Sisters'' i ,,Blow Out'' przypomniec.
Świetnie to ująłeś. Nie mam nic do dodania :) No ja muszę sobie "Carrie" właśnie przypomnieć. "Blow Out" też. "The Fury" również. Koleś jest w top 10 moich ulubionych reżyserów, więc jego kino szczególnie na mnie działa.
Usuń