Zanim miał premierę najnowszy i ostatni Batman jednego z naczelnych wizjonerów wysokobudżetowych produkcji Hollywoodzkich, mieliśmy do tej pory nieprzyjemność oglądania postępującej w błyskawicznym tempie, przykrej infantylizacji blockbusterów. Avengers, najbardziej kasowy film roku, pod ręką Jossa Whedona zaprezentował nowy język narracji filmowej kina mainstreamowego - bełkotliwą widowiskowość. Nawet nieśmiałe podejmowanie problematyki, którą mocno eksponowano w każdym Batmanie - czy Ameryce potrzebni są superbohaterzy - zostało przygniecione przez głupkowatą akcję, nawiązującą do efektownie pustych sekwencji Transformersów, mniej może idiotycznych, ale nie wnoszących nic nowego i świeżego do tego, czego nie zrobił wcześniej lepiej, sprawniej i rzetelniej Sam Raimi w dwóch pierwszych Spidermanach, chyba najlepszych przykładach kina familijnego z rejonów komiksowych. Z racji, że Batman to blockbuster kierowany do starszej widowni, miałem nadzieję, że jako jedyny w tym roku zburzy mury Jerycho, wyciśnie coś jeszcze ze słabego jakościowo kina mainstreamowego. Rzeczywistość okazała się mniej słodka, ale o większym rozczarowaniu mówić nie mogę. Mroczny rycerz powstaje jest jak wielka, popkulturowa katedra - namaszczona od początku, żeby być tworem monumentalnym, opierającym swoją architekturę na pełnych suspensu i finezji inscenizacjach akcji, urastającym w warstwie fabularnej do greckiej tragedii, gdzie trudne wybory wiążą się z wielkim poświęceniem, a w powietrzu nieustannie unosi się przygniatająca, moralna powaga.
W przeciwieństwie do innych blockbusterów, treść Batmana prowokuje do głębszej analizy, nawet jeśli jest ona nieszczególnie złożona. Dwa najbardziej fascynujące konteksty dotyczą relacji filmu z jego źródłem, oraz tego, jak w sposób zawoalowany odzwierciedla klimat polityczny swojego kraju. Nolan od początku zdradzał ambicję, by oderwać się od komiksu, z którego wcześniej wiele wyłuskał Tim Burton w swoich wizualnych ucztach z przełomu lat 80. i 90. W trzeciej odsłonie proponuje, jak słusznie zauważył Bartek Czartoryski, pewien miszmasz różnych historii komiksowych (poza Knightfall, chociażby No Man's Land), próbując stworzyć realistyczny film akcji, znowu umiejscawiający Batmana w prawdziwym świecie. Wychodzi mu z tego bardzo umowny realizm, bo trudno mówić o prawdopodobieństwie, że ktoś pod ulicami miasta spokojnie będzie wdrażał plan jego odcięcia i następnie zniszczenia. Same gadżety Batmana również balansują na granicy rzeczywistości i bajki.
Ciekawie się dzieje za to w wymiarze politycznym. Już w Mrocznym rycerzu zauważano w działaniu Batmana paralele z walką z terrorem George'a W. Busha. W nowym Batmanie wielu krytyków dopatruje się za to ech demonstracji Occupy Wall Street. Nie bez przyczyny, bo za pierwszy cel antagonista Bane, samozwańczy wyzwoliciel, wybiera właśnie giełdę. Jego postać wyraża nie tyle przerażający, nieobliczalny terroryzm, jaki siał szalony Joker, co świadomy zamach na konserwatyzm, fałszywe kreowanie wzorców i darwinowski kapitalizm. Klasowa anarchia drugiej połowy filmu jawnie potwierdza obsesję Nolana na punkcie niszczenia porządku społecznego, i w tym kontekście reżyser wkracza na nowy grunt, bo nigdy wcześniej nie proponował go na taką skalę.
Pojawiały się zarzuty, że rola Toma Hardy'ego jako Bane'a nie wyrasta poza obraz nieludzko silnego osiłka, pozbawionego większego intelektu, co jakoby zaprzecza wizerunkowi z komiksu. Nic bardziej mylnego: Bane nie tylko staje się złowieszczą i potężną aurą, która przygniata samego Batmana, a później całe miasto, ale od początku jest osobą przenikliwą, niemal zawsze myślącą do przodu. Jego głos, z lekkim akcentem, wybrzmiewający przez maskę, wydaje się na początku dosyć bezbarwny, ale potem staje się dźwiękiem niosącym grozę i autorytet. Paradoksalnie, Batmana tu nie za wiele - częściej mamy okazję oglądać pogrążonego w apatii Bruce Wayne'a, zmagającego się z samym sobą po wydarzeniach z drugiej części. Rekompensatą mogą być sceny z nieodparcie uroczą Anne Hathaway w roli Catwoman, która swoją swobodą rozluźnia dominującą tutaj, napiętą atmosferę.
W nieuniknionym, bezpośrednim porównaniu ze swoim poprzednikiem, nowy Batman sporo traci. Żeby oddać mu honor - poprawia niektóre wady tamtego, ale dokłada też trochę za dużo własnych. Mroczny rycerz zbudowany był jak epicki dramat kryminalny w stylu Michaela Manna, umiejętnie przeszczepiony na świat człowieka nietoperza. Gdyby nie trochę rozczarowujące, emocjonalnie manipulacyjne rozwiązania z końcówki filmu, byłby perfekcyjny w swojej kategorii. Pomimo swojej rozbuchanej estetyki, wydawał się być prawie zawsze pod kontrolą jego twórcy. Mroczny rycerz powstaje ma z tym problemy, poczynając od natłoku wątków, sprawiających, że długo nabiera prędkości. Gdy w końcu wszystko zaczyna się ładnie zaziębiać, druga połowa w końcu przeistacza się w spektakularny przegląd tego, co Nolan prezentował wcześniej: miasto w stanie ciągłego zagrożenia, dramatyczne starcia sił dobra z opresyjnym złem, rozbudowane sekwencje pościgów i walki wręcz. Ostatni element nareszcie wygląda tak, jak powinien - wyrazisty, bez szamotaniny kamery i wprowadzania widza w stan niepewności, kto tak naprawdę zadaje ciosy. Dzięki temu pojedynek Bane'a z Batmanem należy do najlepszych rzeczy, jakie nakręcił Nolan w całej serii.
Niestety dalej reżyser ma ciężką rękę do portretowania uczuć na ekranie - relacje miłosne wydają się wymuszone i zakłopotane, względnie nieistotne dla toczenia się samej akcji. A Hans Zimmer ze swoją masywną muzyką, maltretującą każdą scenę crescendami i ostinatami, powinien być częściej kontrastowany scenami ciszy (jak w rozmowie między Alfredem i Brucem), dającymi widzowi chwilę potrzebnego wytchnienia. Jedynie kończący akt filmu jest pewnym postępem w stosunku do swojego poprzednika - choć ciągle są to rozwiązania proste i naiwne, nie wydają się zaburzać konsekwentnie budowanego napięcia.
Większa klarowność i koncentracja w scenariuszu, nie stawianie nacisku, by szczytować w każdej scenie, spuściłaby trochę powietrza z tego nieprawdopodobnie nadymanego balonu. Jednak nawet jeśli oszpecony wadliwymi decyzjami i ugniatający się pod własnym ciężarem, film Nolana jest wspaniale pompatycznym widowiskiem - takim, które momentami wynosi blockbuster, na dobre i na złe, na wyżyny sztuki i zarazem doprowadza do kresu. Bo umówmy się - nie można mocniej, więcej i bardziej, niż dokonano to w Mroczny rycerz powstaje. I biorąc pod uwagę aktualny poziom blockbusterów - lepiej.
★★★
Polecone przez p. Michała Oleszczyka i .. oczywiście nie żałuję! Świetna, treściwa i nie rozwlekła recenzja. Powodzenia!
OdpowiedzUsuńDzięki! Nie spodziewałem się tak ciepłej reakcji ze strony Michała, co tylko potęguje przyjemność.
OdpowiedzUsuńGenialnie napisana recenzja. To się nazywa profesjonalizm. Dzięki.
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe słowa :)
Usuń