Przejdź do głównej zawartości

Najlepsze filmy i seriale roku 2014



Godne odnotowania:

Aux yeux des vivants
Zaginiona dziewczyna
Jauja
Gość
Interstellar
Babadook
Wędrówka na zachód
Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz
Grand Budapest Hotel
Tom
X-Men: Przeszłość, która nadejdzie
Wolf Creek 2
Nimfomanka - część 1
In Fear
Co jest grane, Davis?
Ona
Witaj w klubie
Brud
12 years a Slave
Wielkie piękno
Nieznajomy nad jeziorem


Top 10 roku:



10. The Raid 2 (reż. Gareth Evans)

Rzadki okaz - sequel przebija jedynkę nie tylko w maksymie "więcej i głośniej i mocniej", ale w samej jakości obrazu. To znowu zbitka wszystkich klisz świata kina akcji wymieszana ze wszystkimi kliszami epickich dramatów kryminalnych, ale wcale to nie przeszkadza. Tempo na złamanie karku o dziwo świetnie wpaja się w opowiadanie o potyczkach mafijnych i korupcji w mieście. Zarzucano filmowi przesadną przemoc, ale kogo to obchodzi, gdy jest tak estetyzowana, tak pomysłowa w choreografii i pełna adrenaliny. Lepszych walk w kinie nie ujrzymy - końcówka, na wzór gier komputerowych, wrzuca głównego bohatera w wir coraz cięższych walk z bossami, a efekt jest piorunujący - poezja ciosów i ruchów wynagrodzi wszelkie niedociągnięcia, które można zarzucić stronie fabularnej. Bowiem o schematyzm tu chodzi, jedynie tak widowiskowo obrobiony, ze nagle okazuje się, że coś jeszcze ekscytującego z takiego kina i mariażu da się wycisnąć. To nie kult, a po prostu już klasyk swojej konwencji.



09. A Most Wanted Man (Bardzo poszukiwany człowiek, reż. Anton Corbijn)

Nie jest zaskoczeniem, że ponury, stonowany i stylowo wyreżyserowany "Bardzo poszukiwany człowiek" bardzo przypomina znakomitego "Szpiega" Thomasa Alfredsona. Jest od niego nawet bardziej imponujący wizualnie, za co oczywiście odpowiada fotograficzne oko Antona. Przewaga tamtego tytułu tkwi w materiale źródłowym - wydana w 1974 powieść Le Carre'a jest fabularnie bardziej sugestywna, powikłana i paradoksalnie efektowna od tej z 2008 roku, co wiązać trzeba nie tylko z George'm Smiley'em, co z ówczesną sytuacją polityczną na świecie i wielkimi skandalami spiskowymi, które wstrząsnęły powojenną Wielką Brytanią. "Bardzo poszukiwany człowiek", ze swoim bagażem terroryzmu po 11 września takiego wrażenia już nie robi, ale jego materiał jest na tyle interesujący i wielowarstwowy, że broni się spokojnie na swoich prawach. To po pierwsze piękne epitafium. Wszystko za sprawą tragicznego przedawkowania wielkiego Phillipa Seymoura Hoffmana. Rola zmęczonego i zrezygnowanego Bachmanna to zdecydowanie jedna z jego najwybitniejszych - na równi z "Mistrzem" czy "Synekdocha, Nowy Jork". Już dla niego wystarczy sięgnąć po ten film, choć skromne kontrybucje wspaniałej Niny Hoss czy wielkiego Daniela Defoe nie można spisać na stratę. Wszyscy grają tutaj na niskim kluczu, idealnie wpasowując się w ponurą, jesienną tonację zdjęć. Każdy kadr to kapitalna robota operatorska - nieważne czy poruszamy się po ekskluzywnych apartamentach, restauracjach czy biurach, czy po spelunkowych barach i dyskotekach - Hamburg w obiektywie kamery jest miejscem o tyleż nowoczesnym, co anonimowym i tajemniczym.

Książki Le Carre'a, eony lat od szalonych przygód Jamesa Bonda, to wybornie napisane, bogate psychologicznie, niezwykle skomplikowane szachy między pionkami świata rzeczywistego i świata cieni.  Zwyczajnie nudna profesja ciągłego obserwowania, czekania, spotkań i zbierania informacji w nieoczekiwanym momencie może zmienić się w śmiercionośną batalię. Spojrzenie pisarza na świat i ludzkość jest dosyć fatalistyczne, stąd jego powieści wypełnia aura tragizmu. Tego tytułu akurat nie czytałem, ale od razu można poznać, kto jest autorem historii. "Bardzo poszukiwany człowiek" ciekawie spogląda na aktualny problem terroryzmu na przykładzie osoby, która choć nielegalnie przedostała się do kraju, nagle z automatu podejrzewana jest o terroryzm. Tylko dlatego, że może być muzułmaninem. Dobitnie udowadnia to, jak bardzo zapędziliśmy się w ksenofobii, nie biorąc pod uwagę faktu, jak niski procent faktycznych terrorystów można przypisać do danej nacji i religii. Jeszcze lepiej moim zdaniem film ukazuje, jak wygląda działalność Amerykanów po WTC, którzy pod dyplomatycznym hasłem-banałem "czynienia świata lepszym", praktykują brutalną grę eliminacji, zamiast poznawania wroga. Wieloletnie porażki związane z odnalezieniem Bin Ladena są tego najlepszym dowodem.

W tak chłodnym filmie największą rolę odgrywają wszelkie niuanse, stąd fatalny akcent Rachel McAdams jest niczym wiertarka przy naszych uszach, ale i tak cieszy mnie fakt, że powstają jeszcze produkcje, które nie wybuchają widzowi w twarz. Le Carre ma generalnie szczęście do kina - "Szpieg, który przyszedł z zimna" z powodzeniem oddawał niesłychany nihilizm oryginału, zaś "Szpieg" był klasą samą w sobie. Teraz kolejną adaptację trzeba uznać za bardzo udaną. Mam nadzieję jedynie, że ktoś pokusi się kiedyś o sfilmowanie arcydzieła pisarza, "Szpiega doskonałego".




08. Passion (Pasja, reż. Brian De Palma)

Choć widziałem to w tamtym roku, to postanowiłem przenieść na listę tegoroczną z racji jego premiery w polskich kinach. To najlepszy film mistrza od czasu "Femme Fatale", pokaz jak można nakręcić zmysłowy thriller erotyczny bez epatowania nagością. Najdobitniej sprawę ujął Bartek Czartoryski, stąd jemu pozostawiam ostatnie słowo: "Jeżeli nie kumasz tego filmu, to nie kumasz kina".

07. Adieu au langage (reż. Jean-Luc Godard)


Gwiazdą najlepszego poza "Historią kina" filmu Godarda po 1967 roku jest jego pies. To jakby dobrze oddaje jego refleksję na temat ludzkości - więcej empatii ma dla swojego czworonożnego przyjaciela, aniżeli jakiejkolwiek jednostki ludzkiej. W tym wizualnym majstersztyku, nie pozbawionym przy tym momentów dowcipnych w całości, która jak zwykle jest niełatwa w odbiorze, dość nieprzenikniona i pretensjonalna (choć na szczęście nie wykraczająca poza normy), Godard jakimś cudem wskrzesza w sobie odpowiednie podkłady artyzmu, by zmazać nudziarstwo "Film Socialisme" na rzecz czegoś odrębnego, absolutnie oryginalnego. Jeżeli miałby to być jego ostatni film, to lepszego pożegnania nie mógł nam zaoferować. 


06. Nightcrawler (Wolny strzelec, reż. Dan Gilroy)

Los Angeles ponownie odzyskuje swoją lubieżną aurę, dzięki niezwykłej pracy wybitnego operatora, Roberta Elswita. Ukazanie telewizji w krzywym zwierciadle stało się passe już po "Sieci" Lumeta, ale tu gruba kreska działa na swój sposób jako trafne podkreślenie monstrualnego głodu i zabójczej ambicji głównego bohatera, upiornego w swojej automotywacji korpo-psychola Lou Blooma. Jake Gylenhaal ma na koncie niemałą liczbę ciekawych ról, ale ten film to jego wisienka na torcie, ukoronowanie ekscentryczności i maniakalności znanej z "Donnie Darko", "Zodiaka" i "Labiryntu". Facet ma dobrą passę i teraz wzniósł się na wyżyny, na których ostatnio operuje jedynie Matthew McConaughey, gdy robi to, do czego został stworzony - grania dziwaków. Trzeci akt filmu, mistrzowsko zaaranżowany i rozłożony w czasie, z solidną dawką suspensu, skwitowano obrazem wymowniejszym niż tysiące innych. Lou Bloom celuje kamerą w mordercę w taki sposób, jakby to on posiadał broń i, w rzeczy samej, tak jest. Siła rażenia jest nawet potężniejsza. Znakomite kino, które już w tej chwili posiada wszystkie znamiona dzieła kultowego.


  

05. Mr. Turner (reż. Mike Leigh)


Czasem jest tak, że stary mistrz, choć daleki od nowatorstwa formy, potrafi dzięki swojej wiekowej mądrości jednym konkretnym pociągnięciem wyprodukować dzieło, które skupia większość jego atutów w płynnej formie, gdzie wszystkie elementy współgrają ze sobą harmonijnie. Czymś takim jest własnie "Mr. Turner". Chrząkający malarz, znakomicie wykreowany przez Spalla, to postać, która pomimo dość nieprzyjemnej maniery wykorzystywania bliskich mu osób, jest figurą sympatyczną i charyzmatyczną, wręcz stworzoną dla reżysera pokroju Leigha. Jest przede wszystkim też prawdziwym artystą, który nawet na łożu śmierci potrafi się zachwycić scenerią, gdzie młoda kobieta leży martwa. Portretowana epoka dała też pretekst Leighowi do charakterystycznego dla niego zamiłowania do zabawnych i bogatych językowo dialogów, nigdzie lepiej nie oddanych niż w postaci snobistycznego i napuszonego do granic możliwości konesera sztuki. Od strony formalnej, wizualne piękno zdjęć przerasta wszystko, co widziałem w tym roku (o ile nie w ostatnich latach), a konkurencja jest naprawdę silna. Leigh ze swoim operatorem stworzyli masę kadrów, które z powodzeniem oddają hold obrazom Turnera, a ich malarskość udowadnia jedynie po raz któryś, jak umiejętnie kino potrafi uchwycić daną chwilę na swoim własnym płótnie. Już wcześniej "Topsy Turvy" udowadniał pietyzm reżysera względem oddania konkretnego czasu historycznego ze wszystkimi jego niuansami i bogatą inscenizacją, czego rzecz jasna nie brakuje i w "Mr. Turnerze". Podobnie jak u Godarda, gdyby miałby to być ostatni film, lepiej się nie da. 




04. Only Lovers Left Alive (Tylko kochankowie przeżyją, reż. Jim Jarmusch)

Art horror ma się dobrze. Drugi z wielkich obrazów tegorocznych, która rozbija dobrze znaną konwencję i zaraża ją autorską wizją i indywidualnym stylem. Czyli, jak to u Jima: transowa rytmika narracji, ścieżka dźwiękowa zdradzająca konkretne osłuchanie w dobrych gatunkach, przeważnie wycofani emocjonalnie bohaterzy (poza jednym przypadkiem), doskonały dobór lokacji, potęgujący nokturnowy klimat całości, erudycyjne wtręty z historii z przeglądem zainteresowań bardzo oczytanego reżysera, charakterystycznie lakoniczny i niby śmiertelnie poważny humor. Jakby niewiele, gdyby to rozłożyć na dwie godziny, ale hipnotyczna moc obrazu połączona z prostą, ale jakże trafną ideą zobrazowania nieśmiertelności wampirów i ich wiecznej miłości, nieskruszonej przez kolejne epoki, składa się na rzecz nieodpartą w swoim zasępionym romantyzmie. To zdecydowanie najpiękniejszy obraz w karierze Nowojorczyka i obok "Truposza" jego najlepszy.


03. Maps to the Stars (Mapy gwiazd, reż, David Cronenberg)

Filmografia Cronenberga z XXI wieku to najciekawszy i najbardziej niedoceniany zbiór prac, jaki można napotkać. Był dramat o schizofreniku, mistrzowsko oddający złożoności umysłu chorego (Pająk); była szalenie zwodnicza transfiguracja (Historia przemocy), była rozsadzana przez homoerotyczne podteksty baśń gangsterska (z najlepiej zainscenizowaną walką tego wieku) [Wschodnie obietnice]; był zdystansowany, szalenie intelektualny dramat historyczno-biograficzny nieprzypominający zbytnio tego typu produkcji (Niebezpieczna metoda); i na koniec była bezkompromisowa, antykapitalistyczna diatryba (Cosmopolis). Każdy film inny, lecz szalenie interesujący, w wielu przypadkach trawiony przez podobne obsesje. "Mapy gwiazd" można nazwać Hollywoodzką wersją "Kaliguli", mindfuckową wywrotką "Sunset Blvd", pełną psychotycznych popisów rodem z "Najdroższej mamusi".

Scenariusz Wagnera, ewidentnie wymierzony jako zemsta na środowisko fabryki snów, jest materiałem nierównym, sporządzonym jakby na chybił trafił, już przed samą koncepcją powstania skazanym na nieświeżość, bo wszystko powiedziano jakieś 60 lat wcześniej i soczyściej. Jad, jaki wypluwa się z tej wizji niekoniecznie bywa śmieszny i kpiarski, tak jak być może zakładał scenarzysta (rozmowa na temat fekaliów), ale gdy trafia, jest genialnie okrutny (reakcja Moore'a na nieszczęście swojej rywalki). To, co wynosi film na wyżyny to oczywiście reżyseria Cronenberga, który poprzez charakterystyczny dla siebie zabieg obserwowania wszystkiego z dystansu, w stylu zupełnie nieostentacyjnym i formalnie rygorystycznym, balansuje szaleństwa Wagnera, wyłuskując z niego konkretną esencję. Edypowe wątki nagle się rozrastają i klarownie ze sobą zaziębiają, będąc centrum całej fabuły. W filmie łamane są tabu, które w Hollywood łamane są rzadko albo nigdy, co tylko zwiększa dziką radość. Jak w przypadku wszystkich filmów zdeprawowanego Davida, transgresyjne "Mapy gwiazd" pozostawiają wiele treści do przetrawienia, nawet jeśli w swoich kulturowych odniesieniach są zbyt zdezaktualizowane i w większości nieczytelne dla polskiego widza. Jednak próby ukazania ciężaru sławy nastolatka, siły oddziaływania przeszłości na teraźniejszość oraz zależności psychologicznych występujących w tak zepsutym, głupim i darwinowskim środowisku przynajmniej prowokują do dyskusji, dzięki czemu już sama analiza materiału przynosi dużą frajdę. Film może "pochwalić" się niezbyt przychylną krytyką (Hollywood nie lubi tak bezkompromisowych ataków), ale w dobie przehajpu jest dziełem faktycznie aspirującym do gwiazd.



2. Wolf of the Wall Street (Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese)

Filmografia Martina Scorsese ma wiele twarzy, ale tą najlepszą wydaje mi się ta, w której jego reżyseria jest najbardziej narcystyczna i obsesyjna. Dwa filmy, moim zdaniem najlepsze w jego karierze, w pełni uchwyciły powyższy sposób działania: "Wściekły byk" i "Król komedii". Z jednej strony, narcyzm przejawiał się w absolutnie popisowym stylu reżyserii, ukazując pełną gamę środków filmowych użytych dla maksymalnego efektu, z drugiej strony siła ukazywanych obrazów sugerowała, że ich twórca wyrażał w swoim bohaterach tak naprawdę siebie (w obu przypadkach Scorsese dość konkretnie pozmieniał kształt scenariuszy, wypełniając je swoją osobowością). "Wściekły byk" zaciekle degradował męskość do poziomu tępej, brutalnej siły wymierzonej w najbliższych i ujmował swoją autokrytyką (był to pierwszy film Marty'ego po tym, jak o mało nie stracił życia z powodu uzależnienia od kokainy), zaś "Król komedii" wrzucał widza w szalenie niekomfortowe śledzenie poczynań spragnionego sławy komika, bezlitośnie przy tym drwiąc z mediów i pojęcia celebryty.

Owszem, showmaństwo najlepszego rodzaju znajdziemy w niemal każdym filmie reżysera, poczynając od wybitnych "Taksówkarza" czy "Goodfellas", ale te filmy są zdecydowanie mniej samokrytyczne i skomplikowane w porównaniu z powyższymi, przy czym dość momentami niebezpiecznie kierujące się w celebrację najgorszych postaw. Amoralność w kinie jest jak najbardziej ceniona, lecz gloryfikacja broni (Taxi) czy bycia przestępcą (Goodfellas) w takiej estetycznej glamoryzacji może przynieść niepożądane efekty uboczne. Znakomitego "Wilka z Wall Street" zapisać można dokładnie do tej grupy, z dodatkową nutką szaleństwa, która pobrzmiewała wcześniej w doskonałej i niedocenianej kafkowskiej czarnej komedii "Po godzinach". Jego satyryczne, agresywne zacięcie jest nazbyt widoczne i pod tym względem film jako obraz Ameryki Reagana lat 80. a właściwie jej spuścizny, która przeobraziła się w latach 90. w krwiożerczy kapitalizm (za co dziękować możemy chociażby "Wall Street" Olivera Stone'a), sprawdza się kompletnie, lecz niestety zdążył też doprowadzić do masy nieporozumień i oskarżeń typu "reżyser nie wypowiada swojego komentarza i nie ukazuje ofiar". Owe zarzuty chyba najlepiej sparował pisarz Bret Easton Ellis twierdząc, że ofiary Belforta to jeszcze więksi idioci i chciwi materialiści niż sam protagonista. Dlatego brak moralizacji jest tutaj kluczowym sukcesem, bo pomimo silnej identyfikacji z bohaterami i ich szalonymi imprezami, upadek jest pokazany dobitnie i tak nagle, że otrzeźwienie po tej czarownej jeździe przychodzi szybko i gwałtownie, gdzie w "Goodfellas" czy "Taksówkarzu" owego momentu albo nie było (kibicowaliśmy Travisowi), albo był przytłumiony (koniec końców nie tylko główny bohater ubolewa nad tym jak skończył, ale także i widz).

Ponad wszystko jednak, Wilk to komediowe tour de force, pełne świetnych sekwencji, których kulminacja przychodzi w mistrzowskim mini filmie w filmie, słynnym już quualudesowym przedawkowaniu. Przeważnie zbolały i manieryczny, zbyt mocno starający się DiCaprio okazuje się nomen omen królem komedii - przez bite trzy godziny swoją niepohamowaną energią trzyma cały film w ryzach i, choć drugi plan jest pełny polotu (genialne cameo Matthew McConaughey'a to rzecz z innego świata, szkoda jedynie, że tak krótkie), to przyćmiewa ich na każdym kroku swoją prześmieszną mimiką, gestykulacją i artykulacją. Tak genialnej roli po tym bardziej popularnym niż cenionym warsztatowo aktorze nikt nie mógł się spodziewać. Scorsese, kręcąc swój najlepszy film od czasu "Goodfellas", pod koniec nawet powtarza jego zakończenie, szalenie efektywną puentę, jednocześnie psując jej siłę poprzez ukazanie prawdziwego Belforta. To właśnie w zakończeniu ujawnia się cała problematyczność w odbiorze filmu. Jeden nieprzemyślany ruch autora spotęgował gorzki posmak wydarzeń po premierze. Belfort z przewidywalną dla siebie postawą wykorzystał rozgłos filmu, by po raz kolejny zbijać niemały majątek, bo jakże inaczej - jego książka zaczyna sprzedawać się lepiej, a on sam otrzymuje zaproszenia na seminaria dotyczące osiągania sukcesu. Może nie osiąga to ekstremów sytuacji związanej z zamachem na Reagana pod wpływem Travisa Bickle'a, ale w kontekście całości jest nawet bardziej obrzydliwym i skrajnie pesymistycznym obrazem kultury, w jakiej przyszło nam żyć. To trochę odbiera wartość jedynej w ostatnim ćwierćwieczu pozycji Marty'ego, która moc ma zbliżoną do jego największych osiągnięć. 




1. Under the Skin (Pod moją skórą, reż. Jonathan Glazer)

Wyjątkowo perwersyjny wymiar nadaje tutaj zatrudnienie bogini Scarlett - gwiazdy, o której śnią miliony mężczyzn na całym świecie. W tym filmie okazuje się przybyszką z kosmosu, która uwodzi, a następnie oddaje na pożarcie. Lepszej metafory kobiecego wampiryzmu w tym roku nie było. Z dala od bogiń-femme fatale Sin City, czy lata świetne od innej głośno komentowanej kreacji aktorki, "transcendentalnej" Lucy, Scarlett poruszająca się po ulicach Glasgow to dla mnie najbardziej ikoniczny moment roku w kinie. Niby nie jest to nowy proceder - już wcześniej wiele aktorek próbowało odrzeć się z hollywoodzkiej boskości, ale w przeciwieństwie do swoich koleżanek po fachu, przeważnie podążających za Oskarem, Scarlett niemal całą pracę wykonuje jedynie swoją obecnością, będąc nomen omen elementem zupełnie nie z tego świata w szarej i zwyczajnej Szkocji. 

Eliptyczna narracja dla osób nieznających książkowego źródła może okazać się nieczytelna, co jak to często bywa doprowadza do zarzutów, jakoby film był pretensjonalny i niezrozumiały. Synteza s-f, artystycznego horroru, cinema verite i awangardy, przedstawiona w stylu, jakiego nie powstydziłby się wybitny Nicolas Roeg, akurat w moim poczuciu ani na chwilę nie trafia w te rejony, bowiem Glazer  nie dość, że ma wspaniałe wyczucie, to także przejmująco w trzecim akcie odbija się od zdystansowanej obserwacji w stronę kina humanistycznego, w którym dochodzi do zaskakującej, ale jakże przygnębiającej wolty. Ironia jest okrutna, pesymizm przytłaczający. Słowo arcydzieło w ostatnich latach jest dość często nadużywane, ale jeżeli coś w tym roku nim jest, to właśnie ten film. Być może najlepsza kinowa propozycja od czasu "Mistrza" Paula Thomasa Andersona. 


Najlepsze role pierwszoplanowe:

01. Leonardo DiCaprio (Wilk z Wall Street)
02. Matthew McConaughey (Witaj w klubie) [Kolejny genialny rok tego pana, a może i najlepszy. Jeszcze lepsza rola poniżej w kategorii serialowej]
03. Essie Davis (Babadook)
04. Timothy Spall (Mr. Turner)
05. Philip Seymour Hoffman (Bardzo poszukiwany człowiek)

Najlepsze role drugoplanowe:

01. Michael Fassbender (Zniewolony)
02, Eva Green (Sin City 2: Damulka warta grzechu)
03. James Gandolfini (Brudna forsa)
04. Sam Shepard (Chłód w lipcu)
05. Nina Hoss (Bardzo poszukiwany człowiek)


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Najlepsze seriale roku

                                                                               
10. Game of Thrones (Gra o tron) 4 sezon

                                                          09. Banshee II sezon
                                                                             
08. Justified V sezon

07. Mad Men połowa VII sezonu

06. The Knick

05. Fargo

04. Penny Dreadful (Dom grozy)

03. Hannibal II sezon

02. True Detective (Detektyw)

01. The Americans (Zawód: Amerykanin) II sezon


Najlepsze role:

01. Matthew McConaughey (Detektyw)
01. Matthew Rhys i Keri Russell (Zawód: Amerykanin)
03. Billy Bob Thornton (Fargo)
04. Eva Green (Dom grozy)
05. Mads Mikkelsen (Hannibal)
06. Clive Owen (The Knick)
07. Martin Freeman (Fargo)
08. Jon Hamm (Mad Men)
09. Walton Goggins (Justified)
10.  Elisabeth Moss (Mad Men)



Komentarze

  1. Nie wiedziałem, że "Under the Skin" miało polską premierę. A co tam..

    Książki nie czytałem, ale film da się zrozumieć. Ponoć jest jednak mocno zmieniony względem pierwowzoru, szczególnie w zakończeniu. Twoje zdanie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Garret, ja nie ograniczałem się nigdy na moich listach do polskich premier. Mieszam wszystko, bo tak najlepiej mogę oddać, co mnie fascynowało w danym roku.

    Różnice odnośnie pierwowzoru wytłumaczył mi kolega, sam osobiście nie czytałem jej, zresztą chodziło mi jedynie o fakt, że Glazer nie kwapi się z wyjaśnieniami, zaś w książce one są. Tak w ogóle to wolę z tego gatunku jednak film obejrzeć niż przeczytać książkę. Nie do końca moja literatura, ale filmowo jak najbardziej mój temat. Taki paradoks.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ulubione horrory z lat 2000-2009

Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej

ULUBIONE FILMY - MOJE I ZNAJOMYCH

Niemal 11 lat temu na wzór rankingu "Sight & Sound" stworzyłem listę swoich 10 ulubionych filmów. Teraz postanowiłem to zrobić znowu, by przekonać się, jak bardzo zmienił się mój gust. Okazało się, że zaledwie jedna pozycja z tamtego zestawienia dała radę się utrzymać . Co ciekawe, cztery filmy, które wtedy ostatecznie pominąłem (wspomniałem o nich w opisie) znalazły drogę do mojej topki. To pozostawia nam pięć zupełnie nowych tytułów.  W przeciwieństwie do tamtego wpisu z ulubionymi filmami ten jest sto razy ciekawszy, bo postanowiłem zaprosić do zabawy część znajomych. Dzięki temu mamy tutaj piękną różnorodność - przednie filmy gatunkowe, ostry arthouse, sprawdzony kanon czy kino tak złe, że aż dobre.  W ramach wyjaśnienia dodam, że zamieszczone tu listy (poza jednym wyjątkiem) na samym początku zawierają pozycję, która jest ceniona szczególnie wysoko przez uczestników zabawy. Specjalnie użyłem koloru czerwonego, pogrubienia i większej czcionki, żeby jeszcze bardziej to

Najlepsze horrory 2010-2019 (work in progress)

Poprzednią listę pierwszej  dekady  XXI wieku miałem wówczas nierozszerzoną, stąd pozycje, które się tam znalazły (pomijając top 11) nie do końca jeszcze oddawały pełen ogląd. Trochę rzeczy zobaczyłem później, ale takie są prawidła list - jest to zabawa bez końca. Horrory z lat 2010-2019 staram się śledzić uważniej, ale na pewno coś pominąłem. Myślę jednak, że dana lista dość dobrze oddaje to, co mi się podobało. Rzecz jasna nie każda pozycja jest tu czystym horrorem, ale nie oznacza to, że nie zawiera elementów charakterystycznych dla tego gatunku. Skala gwiazdkowa: trzy gwiazdki to film świetny, dwie – bardzo dobry, jedna – dobry. Sweetheart (Jd Dillard, 2019)   ★ Ekstaza (Joe Begos, 2019)  ★ Zombi Child (Bertrand Bonello, 2019)  ★ ★ ★   The Lighthouse (Robert Eggers, 2019)   ★ ★ ★ Midsommar. W biały dzień (Ari Aster, 2019)  ★ ★ ★ Mandy (Panos Cosmatos, 2018)  ★ In Fabric (Peter Strickland, 2018)  ★ ★ ★ Possum (Matthew Holness