Najlepszy rok filmowy w jakim uczestniczę świadomie. Po raz pierwszy odkąd prowadzę listy zdarzyła mi się sytuacja, gdzie właściwie nie potrafiłem rozdzielić pierwszej piątki między sobą (miałem wcześniej podobną sytuację w 2011 roku, między "Tabu" i "Mistrzem", ale to tylko dwa filmy). W poprzednich latach zauważyłem zaledwie parę tytułów o takiej mocy, więc trudno mi powiedzieć skąd taki nagły dobrobyt. Bo przecież wspaniałą piątkę goni barwny peleton. Wniosek mi się nasuwa optymistyczny - kino ciągle nie daje się pogrzebać. Kiedyś szukało się trochę na siłę, dziś ciężko jest poustawiać w określonej kolejności i zamknąć się w dwudziestu pozycjach. Pozostaje się cieszyć póki to trwa.
01. Zabójczyni, reż. Hou Hsiao-Hsien
Zamiłowanie Hsiena do eliptycznej narracji potrafi z filmu pozornie nieskomplikowanego fabularnie stworzyć opowieść diabelnie trudną do śledzenia. Często bywa, że wydarzenia nie są portretowane, a jedynie napominane, niejednokrotnie poprzez wyszukany montaż ukazując upływ czasu w taki sposób, że nie zawsze da się konkretnie określić dlaczego znaleźliśmy się dokładnie w tym miejscu historii (utrudnienie szczególnie widoczne w dramatach historycznych, wymagających przy tym dodatkowego doczytywania); losy bohaterów i ich relacje mogą być tak poplątane, że w wielu przypadkach przydałoby się dołączyć drzewo genealogiczne albo stworzyć diagram w trakcie trwania filmu. Choć niełatwa do rozgryzienia, filmografia Hsiena doskonale sprawdza się w powtórnych seansach. Sporą zasługę ma w tym styl kręcenia. Oszczędny i zdystansowany, pełny długich i statycznych ujęć (przeważnie pozbawionych zbliżeń), o spokojnym niczym rzeka w piękny letni dzień rytmie opowieści, wywołuje efekt hipnozy, zadumy i melancholii. Mało które kino jest tak piękne i zarazem skromne w środkach. Wystarczy obejrzeć "Miasto smutku", by w pełni poznać geniusz tajwańskiego reżysera.
W karierze Hsiena odnajdziemy momenty, gdy wykraczał poza swoją strefę komfortu, kręcąc filmy z obrębu kina popularnego: młodzieżowe "Daugether of the Nile" i "Millennium Mambo" czy gangsterskie "Goodbye South, Goodbye". Rzecz jasna, nieszczególnie przypominały produkcje tego rodzaju: daleko w nich było do wstrząsających dramaturgicznych kulminacji, a więcej z opisu monotonnej i naznaczonej samotnością codzienności, która ostatecznie rzucała na widza potężny urok. Podobną sytuację możemy zaobserwować w długo wyczekiwanej "Zabójczyni", jednak terytorium gatunkowe jest bardziej specyficzne i koniec końców stopień wyrafinowania wyraźnie wyższy. Tym razem reżyser spróbował swoich sił w bardzo popularnym chińskim nurcie sztuk walki, Wuxi. Dwukrotnie przed nim czynił to inny mistrz kina azjatyckiego, Wong Kar Wai. W omdlewająco romantycznych "Popiołach czasu", stworzył paletę pięknych i impresjonistycznych obrazów na tle zagmatwanej historii; oraz w bardziej widowiskowym i fragmentarycznym "The Grandmaster", posłużył się bronią Hsiena, czyli "eliptyczną serią sytuacji" - jak pisał J. Hoberman.
W porównaniu do wyczynów Wonga, montaż i narracja w "Zabójczyni" jest raczej linearna i kontemplacyjna, ale sposób w jaki zmierza, a właściwie dryfuje, nadaje jej relatywnie klasycznej strukturze swobodę bliżej utożsamianą z kinem awangardowym. "Zabójczyni" jest po prostu ciągiem przepięknych inscenizacji, pieczołowitych i nieśpiesznych, zachwycających bogatą i zmysłową kolorystyką kunsztownych komnat oraz mitycznie wyglądającymi ujęciami natury. Ich uroda jest tak wielka, że właściwie ciężko znaleźć coś podobnego w resume Hou. Pierwszym filmem, jaki nasunął mi się na myśl to "Kwiaty Shanghaju", ale gdzie tamto arcydzieło zanurzało widza w klaustrofobii i oparach opium, to nowe arcydzieło może pochwalić się prawdziwą ekspansją barw i scenerii.
Co do samych walk, rzecz jasna nieodłącznego elementu Wuxi, to są one przeważnie dość gwałtowne i krótkie, szczęśliwie odarte z efekciarskich choreografii. Nie każdemu taka wolta może się spodobać, ale od początku było wiadome, że Hou przedefiniuje zasady gry po swojemu. Znacznie więcej tu momentów, gdy główna bohaterka podgląda swój cel za subtelnie przewiewanych zasłoń, wyłaniając się znienacka niczym zjawa, by sporadycznie zaatakować i wycofać się. Wspaniała gra ciałem i mimiką Qi Shu bez problemu odnalazłby swoje miejsce w czasach kina niemego. Prócz Niny Hoss, żadna aktorka nie była w tym roku tak dobra.
Po ośmiu latach milczenia, sensoryczna i formalnie krystaliczna propozycja Tajwańczyka wydaje się objawieniem dziś niesłychanie rzadkim, bowiem natychmiast wpisującym się do panteonu kina. Zachwyty typu "hipnotyzujące studium ciał w przestrzeni", albo że film ma moc wpływania na percepcję podprogową widza - jak pisał Dennis Lim w swoim podsumowaniu z Cannes - nie są w żaden sposób przesadzone. Jak pisać o czymś górnolotnie, to właśnie o "Zabójczyni".
2. Phoenix, reż. Christian Petzold
Filmowe obsesje potrafią nawiedzać przez lata, aż w końcu udaje się je ziścić bez fałszywej nuty dzięki autorskiej mądrości i pomocy wybitnego aktora. Petzold po raz kolejny wzorował się na "Vertigo" Hitchcocka (wcześniej w świetnym filmie telewizyjnym "Toter Mann"), ale tym razem odwrócił schemat i nadał mu potężny kontekst historyczny. Ani przez chwilę nie wpadł w pułapkę melodramatyzmu, bowiem przemawiała przez niego moc powściągliwości. W osobie Niny Hoss, od lat najlepszej aktorki świata, zamienił każdy ryzykowny pomysł w czyste złoto, dostając nawet więcej niż zapewne oczekiwał. Znany z niesamowitych finałów, często wywracających cały film do góry nogami, w "Feniksie" zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że prawdopodobnie nikt już tam nie doskoczy - zakończenie o którym pisano dużo, ale nikomu nie udało się oddać emocjonalnego katharsis, jakie pozostawia po sobie. Każdy jego film to sprytnie skonstruowany psychologiczny thriller, umiejscawiający akcję na tle społeczno-politycznej historii Niemiec i w tym kontekście "Feniks" kontynuuje trend. Lecz nigdy wcześniej nie udało mu się osiągnąć rezultatu tak klarownego i druzgocącego. Cieszy mnie niezmiernie, że po tylu latach kręcenia filmów, mój obecnie ulubiony reżyser europejski potrafił wyczarować coś tak pełnego suspensu i głębokiego na wielu płaszczyznach. Opus magnum.
03. Mad Max: Na drodze gniewu, reż. George Miller
Napisano już wszystko o tym filmie, więc jedynie potwierdzę: arcydzieło kina akcji (lepszego produktu w tym gatunku nie było od czasu "Casino Royale", albo nawet dalej - od premiery "Terminatora 2"), najpełniej zrealizowana wizja post-apokaliptycznego świata do tej pory, naspeedowany, dwugodzinny pościg (!) z termojądrową mocą uderzenia. Miller dostarczył absolut.
3. Saint Laurent, reż. Bertrand Bonello
Ta wysoce niestandardowa biografia ma więcej wspólnego, jak słusznie zauważył w swojej świetnej recenzji Nathan Lee, z mało znanymi arcydziełami Maurice'a Pialata (Van Gogh) i Petera Watkinsa (Edvard Munch), aniżeli typowymi ekranizacjami o znanych ludziach. Powyższe filmy rezygnowały z nudnej trajektorii wzlot-upadek-wzlot, zasypywania widza informacjami na temat życia artysty i wylewającym się moralizatorstwem na rzecz kina niemalże obłąkanego w swoim rygoryzmie narracyjnym i wizualnym. Bonello, który od początku dążył do absolutnej harmonii między dźwiękiem i obrazem, stworzył swój najbardziej wyrafinowany i symfoniczny film w karierze, kreatywnie przetwarzając obsesję Laurenta na punkcie Marcela Prousta (a ta mała nie była: akcje zaczynał od meldowania się w hotelu pod nazwiskiem Swann, a kończył na urządzaniu sypialni w identyczny sposób, co pisarz!) w strukturalny atut. W stylu przypominającym prozę Prousta, przeobraził narrację i fabułę w niezwykłą transfigurację czasu i pamięci. Sprytnie zaburzana chronologia wydarzeń przy radykalnym odrywaniu ich z jakiegokolwiek kontekstu, jest jedną z największych zalet "Saint Laurenta".
Kolejną zaletą jest intertekstualna przebiegłość Bonello. Najlepszym chwytem jest angaż aktora i dawnego kochanka Viscontiego, Helmut Bergera, do sportretowania Laurenta w późniejszym okresie życia, a jak doskonale wiadomo, włoski reżyser był powszechnie znanym maniakiem twórczości Prousta (miał sposobność nosić zawsze ze sobą egzemplarz "W poszukiwaniu straconego czasu"). Berger ogląda nawet w pewnym momencie jeden z filmów swojego mistrza. Na tym smaczki się nie kończą.
To pierwszy film od bardzo dawna, gdzie musiałem zrobić konkretny risercz po seansie, by zrozumieć, co się wydarzyło - dlaczego konkretne wystawy są pokazane naprędce, inne zaś dłużej, kto był kim w życiu projektanta itd. To również świetne oddanie ducha lat 70., gdy po pękniętej iluzji hipisowskich utopii i nieudanej rewolcie paryskich studentów z maja 68', ludzie przestali szukać w narkotykach odmiennej rzeczywistości oraz granic swojego umysłu i zaczęli wpychać się w otchłań uzależnienia, która rzecz jasna nie ominęła samego Laurenta, w drugiej połowie filmu stopniowo zanikającego, a wręcz znikającego z ekranu.
Nakręcony na 35mm taśmie, w wykwintnych i żywych teksturach, "Saint Laurent" jest jednym z ostatnich tchnień prawdziwego kina. Wspólnie z "Mad Maxem" Millera odbieram go jako przejmujący manifest artystycznej wolności myśli, nieskrępowanej kompromisami i oczekiwaniami wytwórni. Gaspard Ulliel jako tytułowy bohater zasługuje na osobne laudacje. Próżno szukać w tym roku (jedynym kompanem jest Fassbender jako Steve Jobs) roli tak zniuansowanej, przy tym dość oszczędnej, wolnej od manieryzmów oraz szarż wchodzących w aktorstwo rodem z Hollywood. Wielkie kino, niesłusznie niedoceniane.
05. Wada ukryta, reż. Paul Thomas Anderson
Najprzystępniejsza powieść Pynchona do tej pory, kapitalna parodia neo-noiru, asymilująca mitologię gatunku i literatury z własnymi doświadczeniami autora z czasów jego pobytu w L.A., "Wada ukryta" uznawana jest za pozycję idealną do zabrania na plażę, ale nie do końca jest to prawdą. Choć nigdy nie zbliża się do skali trudności poprzednich dzieł autora, jest na tyle zakręcona, że dość łatwo zgubić się w mgle nawarstwiających się wątków (znak charakterystyczny numer jeden), nie wspominając o jego tendencji do wprowadzania dużej ilości groteskowych postaci, by następnie pozwolić im zniknąć ze stron bez powodu (znak charakterystyczny numer dwa, czego najsłynniejszym i najbardziej ekstremalnym przykładem jest wybitna "Tęcza Grawitacji"). Z punktu czysto fabularnego, równie dobrym wyborem na adaptację filmową byłoby inne arcydzieło pisarza, "49 idzie pod młotek", ale pomimo wątłej objętości, gęstość i komplikacje językowe tej książki byłyby zapewne niemożliwe do oddania. "Wada ukryta" jest w tym wypadku wyborem bardziej oczywistym, bo w już w swojej koncepcji przypomina gotowy scenariusz, będący czymś w rodzaju krzyżówki "Długiego pożegnania" Altmana z "Big Lebowskim" Coenów.
Altman zawsze stanowił najważniejszą inspirację dla kina PTA, stąd nic dziwnego, że jego nowy film przywoływał porównania do wyżej wymienionego filmu twórcy "Nashville". Jednak adaptacja Andersona jest dziełem znacznie trudniejszym w odbiorze i w moim przekonaniu pod każdym względem lepszym. Choć historia została przełożona bardzo wiernie, to reżyser ani przez chwilę nie pomyślał, by ułożyć ją w koherentną całość. Stąd gdzieś w trakcie nie skupiamy się aż tak bardzo na totalnie zamotanej intrydze, a wsiąkamy w posępną i jednocześnie lubieżną aurę paranoi Los Angeles circa 1970 roku. Były to czasy strachu po mordach świty Mansona, czasy gdzie każdego hipisa utożsamiano z mordercą, czasy gdzie po nadziejach i optymizmie generacji flower power nadszedł zabójczy kac, czyli lata 70, rządy Nixona, strzelaniny na kampusach, kolejna eskalacja konfliktu w Wietnamie. Z całego tego zgiełku wybija się Phoenix, który po szczytowej roli w "Mistrzu" daje znowu niezwykły popis, tym razem dużo swobodniejszy w tonie, bliższy slapstickowi, zaś towarzysząca mu obsada spisuje się niewiele gorzej. Anderson nie nadużywa ikonicznych lokalizacji, przez co jego stylizacja epoki jest dyskretna, daleka od barokowej agresji filmów pokroju "American Hustle". Akcję zastępuje długimi dialogami autora, co w połączeniu ze świetną ścieżką dźwiękową Johnny'ego Greenwooda tworzy iście narkotyczny odlot podczas seansu. Gdyby fabryka snów wypuszczała częściej tak cudownie niekomercyjne i personalne projekty, to kino amerykańskie byłoby dużo ciekawszym miejscem.
06. Mały Quinquin, reż. Bruno Dumont
Dumont tak długo spoglądał w otchłań, aż nic tam nie znalazł i w końcu spuścił z tonu. Nigdy bym nie pomyślał, że zdolny jest do nakręcenia komedii. Czarnej i metafizycznej, ale jednak komedii. W zabiegu przypominającym znakomitą "Ludzkość", zepchnął sprawę kryminalną na boczny tor, ale tym razem zamiast przytłaczającego egzystencjalizmu, zafundował nam więcej satyrycznego zacięcia, bezpardonowo obśmiewając małomiasteczkowe realia francuzów. Stąd "Mały Quinquin" to prawdziwa skarbnica kuriozalnych sytuacji, w głównej mierze dzięki niesłychanej roli Bernarda Pruvosta - absolutnego tour de force nerwowych tików i osobliwego języka ciała.
07. Trudno być Bogiem, reż. Aleksey German
Chyba najlepiej podsumował to trzygodzinne inferno Michael Atkinson: "Andrzej Żuławski doing John Cassavetes doing Terry Gilliama, but with a vengeance". Generalnie nie sposób opisać, jakim doświadczeniem jest obcowanie z ostatnim filmem najwybitniejszego (i nieustannie cenzurowanego) autora kina rosyjskiego po exodusie i śmierci Tarkowskiego. Nawet gęstszy i bardziej nieprzenikniony od innej wielkiej fantasmagorii Germana, "Chrustaliow, samochód!".
08. Duke of Burgundy. Reguły pożądania, reż. Peter Strickland
Strickland po raz kolejny wybornie demontuje obskurną konwencję swoim audiowizualnym radykalizmem. Erotyka jest subtelna i nęcąca dla oka, zaś awangardowe wtręty nadają narracji i obrazom hipnotycznej wartości.
09. Coś za mną chodzi, reż. David Robert Mitchell
Tak jak Ti West w świetnym "Domu diabła", Mitchell mądrze wyciągnął wnioski z dorobku Carpentera (przede wszystkim "Halloween") i nakręcił najlepszy horror ostatnich lat według bardzo prostych, ale szalenie efektywnych reguł. Przede wszystkim postawił na ekonomię stylu, skupiając całą naszą uwagę na obrazie złożonym z perfekcyjnie zaplanowanych, panoramicznych ujęć. Wreszcie ktoś krzyknął jump scare'om liberum veto, bo woli jak jego zagrożenie cierpliwie nadchodzi z końca ulicy. Zamiast męczącej i ogłupiającej posoki, wygenerował mocno sugestywny i niepokojący stalking. Tropy konwencji odkurzył z głową, zaszczepiając je rzadko spotykaną czułością. Bo jego bohaterzy wzbudzają sympatię i wyłamują się z stereotypów. Najlepszym tego dowodem jest koncepcja protagonistki (znakomita Maika Monroe), nie mająca zbyt wiele wspólnego z typowymi blondynkami z horrorów. "Coś za mną chodzi" nie jest kolejnym filmem o martwych nastolatkach, ale czymś znacznie głębszym: horrorem z empatią.
10. The Lobster, reż. Giorgos Lanthimos
Nawet zabawniejszy i bardziej zmyślny niż "Kieł". Pomimo całej swojej przepysznej absurdalności i złośliwości, "The Lobster" jest w ostatecznym rozrachunku dziełem dążącym do afirmacji i szczęścia, co uznaję za poruszające. Żeby było ciekawiej, druga połowa filmu przywołuje ducha apokaliptycznego arcydzieła "Weekend" Godarda, co poczytuję za inspirację świadomą i w stu procentach trafioną.
10. Steve Jobs, reż. Danny Boyle
Przez jakieś 100 min. to fascynująca anty-biografia: wredna, unikająca fabuły typu "od kołyski po grób", napędzana kokainową logoreą Sorkina, o różnorodnej fakturze wizualnej, wyreżyserowana niemal jak thriller. Później niepotrzebna psychoanaliza i Oskarowe sentymentalizmy (dwie ostatnie rozmowy) przejmują stery, ale i tak ostatecznie to świetne kino, mocno odbiegające od Hollywoodzkiej bezmyślności i raniących oczy, politycznie poprawnych treści. Kino potwierdzające też od dawna przeze mnie wygłaszaną opinię, ale być może do innych dotrze dopiero teraz: to nie Steve Jobs był bogiem technologii (jak już to tylko mistrzem marketingu), lecz jego odtwórca Michael Fassbender jest bogiem swojej profesji. Łatwość z jaką operuje tutaj różnymi rejestrami, będąc symultanicznie magnetycznym i odpychającym jest po prostu niewiarygodna.
Godne odnotowania:
11. W głowie się nie mieści, reż. Pete Docter (niewiele zabrakło do top 10)
12. Królowa ziemi, reż. Alex Ross Perry (niewiele zabrakło do top 10)
13. Amy, reż. Asif Kapadia
14. Crimson Peak, reż. Guillermo Del Toro
15. Eden, reż. Mia Hansen-Love
16. Spectre, reż. Sam Mendes
17. Bone Tomahawk, reż. S. Craig Zahler
18. Sicario, reż. Denis Villeneuve
19. He Never Died, reż. Jason Krawczyk
20. Girl House, reż. Trevor Matthews
Najlepsze role pierwszoplanowe męskie:
01. Gaspard Ulliel (Saint Laurent)
01. Michael Fassbender (Steve Jobs)
03. John Hawkes (Upadek legendy)
04. Joaquin Phoenix (Wada ukryta)
05. Henry Rollins (He Never Died)
Najlepsze role pierwszoplanowe damskie:
01. Nina Hoss (Feniks)
02. Qi Shu (Zabójczyni)
03. Elisabeth Moss (Królowa ziemi)
03. Charlize Theron (Mad Max: Na drodze gniewu)
05. Sarit Larry (Przedszkolanka)
Najlepsze role drugoplanowe męskie:
01. Benicio Del Toro (Sicario)
02. Idris Elba (Beasts of No Nation)
03. Josh Brolin (Wada ukryta)
04. Michael Fassbender (Slow West)
05. Louis Garrell (Saint Laurent)
Najlepsze role drugoplanowe damskie:
01. Jessica Chastain (Crimson Peak)
02. Katherine Waterson (Królowa ziemi i Wada ukryta)
03. Rachel Weisz (The Lobster)
04. Alicia Vikander (Ex Machina)
Komentarze
Prześlij komentarz