01. The Americans (sezon trzeci)
1. The Knick (sezon drugi)
Na przemian okrutne (scena hotelowa, dentystyczna i parę innych, o których nie chcę wspominać, by nie spoilerować) i cudownie zniuansowane na wielu płaszczyznach (nieustanne rozwijanie i wzbogacanie postaci, w tym konsekwentne nakreślanie i przesuwanie granic moralnych głównych bohaterów, przepięknie poprowadzony wątek uwodzenia nastolatki), "The Americans" pozostaje wciąż niepobitym serialem w telewizji i wraz z "Rodziną Soprano" moim ulubionym tytułem wszech czasów. Skrajnie depresyjnym faktem jest dla mnie pomijanie go w nominacjach do nagród telewizyjnych, ale tłumaczę sobie to w ten sposób, że nie są to wyścigi, więc kto ma docenić, ten doceni. Nie słupkami oglądalności ocenia się wielkość dzieła.
W bogactwie i świetności materiału "The Americans" wtórowało w tym roku Cinemaxowe "The Knick". Scenarzyści tym razem pewniej dotrzymali kroku maestrii reżyserskiej Soderbergha w drugim, absolutnie genialnym i skrajnie dobijającym sezonie. Gdzie poprzednio kontrast między nimi był mniej płynnie pogodzony (choć rezultat był niewątpliwie znakomity), to teraz dialogi były bystrzejsze, mniej skupiono się na tle historycznym, pozostawiając więcej miejsca dla samej esencji - skomplikowanych relacji zawodowych i personalnych najistotniejszych postaci. Kobiety stały się zauważalną siłą w fabule, rzucając ciekawe światło na obraz egzystencji dominujących mężczyzn. Nie da się dość nachwalić pracy Clive'a Owena i Andre Hollanda - wyborne aktorstwo w każdym calu. A reszta obsady nie była wcale gorsza.
Być może nie będzie więcej sezonów, a jeśli mają być, to prawdopodobnie w innej postaci. Patrząc na to z tej perspektywy, "The Knick" funkcjonuje jako jeden wielki film, koronne dzieło Soderbergha, najwybitniejsze osiągniecie aktorskie Owena, kolejny przykład udanej próby przeszczepienia walorów filmowych do świata telewizji. Ostatnie minuty serialu to nie tylko zakończenie roku, ale jedne z najwybitniejszych i najboleśniejszych sekwencji w historii czegokolwiek nakręconego kamerą i ukazanego publice.
3. Fargo (sezon drugi)
Noah Hawley stanął przed dużo trudniejszym zadaniem niż za pierwszym razem. Nie mając filmu jako wyjściowego materiału, zaproponowanie zupełnie nowej historii mogło okazać się porażką. Ale w przeciwieństwie do nieudolnego "Detektywa" (niezamierzonego neo-noirowaego pastiszu), "Fargo 2.0" przebijało swojego świetnego poprzednika w każdym elemencie: czarny humor ciął głębiej i ostrzej; absurdalność wydarzeń dostarczała niezliczoną ilość frajdy; barwność obsady nie pozwalała na nudę; stężenie akcji przyprawiało o zawrót głowy (nie pamiętam takiej ilości trupów w jednym dziele od dłuższego czasu); pomysłowość scenariusza nigdy nie zahaczała o zajechane na śmierć, postmodernistyczne tricki. Kolejne wielkie osiągnięcie telewizji.
4. Hannibal (sezon trzeci)
Jeszcze bardziej odjechany niż sezon drugi, kolosalny i groteskowy koszmar na jawie Bryana Fullera spotkał się z mocno nieprzychylną reakcją widzów, ale w moim odczuciu był najodważniejszą erupcją wolnych skojarzeń na jaźń widza w tym roku. Pierwsze siedem odc. było kulminacją artystycznej pretensjonalności twórcy, halucynogennego, ekstremalnie wystylizowanego storytellingu, przekształcającego "fabułę", homoerotyczną rywalizację między Willem Grahamem a Hannibalem Lecterem w odurzający, poliformiczny spektakl. Zanurzenie się w tych odmętach wyobraźni mocno przypominało to, co robił 25 lat temu David Lynch (jawna inspiracja) w "Twin Peaks", bowiem "Hannibal" jest materiałem o tym samym rodowodzie: surrealistyczną operą mydlaną o makabrycznym zabarwieniu.
W ostatnich 6 odc. wyłaniał się czerwony smok i Fuller pozornie tonował swoje dziwactwa. Jednak normalny bieg narracji nigdy się nie pojawił, zatem nie było mowy o konwencjonalnej telewizyjnej adaptacji. Zamiast tego oglądaliśmy komiczny i szalony melange a trois miedzy Hannibalem, Grahamem i Dolarhydem, prowadzący ostatecznie do wspaniałego finiszu, który w związku z zakończeniem serialu przez stację NBC, okazał się jedynym słusznym.
5. Mr. Robot (sezon pierwszy)
"Mr. Robot" posiada swoją litanię haseł - Zeitgeist, hackowanie, korporacje jako zło świata - ale nie one stanowią o jego największej sile. Jest nim portret wyalienowanej jednostki w stechnicyzowanym i błyskawicznie zmieniającym się świecie. Niby było to już sto razy, ale od dłuższego czasu nikomu nie udało się tego zrobić tak przekonywająco jak tu. Będąc po części Travisem Bicklem ery komputerów, po części zagubionym nerdem, postać grana przez znakomitego Ramiego Maleka cierpiała na przeróżne fobie społeczne, prowadzące m.in. do uzależnienia od morfiny, ale ani przez chwilę nie dało się wyczuć od niej fałszu. Emocjonalna desperacja protagonisty mówiła więcej o życiu w dzisiejszym świecie niż niejeden arthouse'owy film podejmujący podobny problem. Tak przynajmniej wyglądała pierwsza część sezonu. W drugiej twórca Sam Esmail rozkręcił na dobre aurę paranoi, wprowadził duży twist (choć im jestem starszy, tym mniej lubię takie chwyty, to muszę przyznać, że tutaj zadziało to jak należy) i pozostawił nas w miejscu, gdzie wszystko się może wydarzyć. Czyli spełnił swoje zadanie, bowiem mocno oczekuję dalszej kontynuacji. Przy okazji dodam, że rzecz jest imponująco sfilmowana.
5. Banshee (sezon trzeci)
Każdy odcinek był jak seria z uzi - człowiek nie zauważał nawet, kiedy się kończył, pozostając wyczerpanym po takiej dawce adrenaliny. Ta jedyna w swoim rodzaju synteza neo-westernu z kinem akcji w duchu lat 90. czy nawet dalej (kolejny raz niesamowite walki wręcz, "Atak na posterunek 13") w swojej trzeciej odsłonie osiągnęła najdoskonalsze rezultaty. Nie tylko w kinetyce, ale też po stronie emocjonalnej. Love it.
7. Justified (sezon szósty)
W odróżnieniu od innego wielkiego serialu, który kończył bardzo nieudanie (Mad Men), tutaj pożegnano się z klasą. Choć ostatni sezon "Justified" posiadał wybuchowe momenty, to przeważająca nad całością melancholia dobitnie dawała odczuć, że są to ostatnie chwile z Raylanem i Crowderem. Będę tęsknił.
8. The Strain (sezon drugi)
W pierwszym sezonie nie do końca jasne było jeszcze czym ten serial ma być - apokaliptycznym wampiro-horrorem, proceduralnym wampiro-horrorem czy po prostu survivalowym wampiro-horrorem. Trochę za dużo było powagi w tym wszystkim. Drugi sezon na szczęście rozwiał moje wszelkie wątpliwości. Osiągnął dużo lepszy balans między dramatem a pulpą, uniknął gatunkowego cynizmu i zdecydowanie bardziej angażował emocjonalnie.
08. Penny Dreadful (sezon drugi)
Pozostawia w pamięci kilka spektakularnych obrazów (przede wszystkim bal u Doriana Graya), zaś jako całość utrzymuje poziom pierwszego sezonu, rozsądnie skręcając mocniej w okultystyczne rejony. Przy czym nie zapomina, że w pierwszej kolejności jest to wyrafinowany gotycki dramat o ludziach nienasyconych, nawiedzanych przez przeszłość i uwikłanych w nieubłagany bieg wydarzeń, z którego prawdopodobnie nie ma innego wyjścia niż śmierć. To poczucie permanentnego zagrożenia czyni "Penny Dreadful" wybornie niepokojącym widowiskiem. Eva Green jak zawsze cudna.
10. Ash vs Evil Dead (sezon pierwszy)
Role Bruce'a Campbella w drugiej i trzeciej części "Martwego zła" od dawna uznaje za komediowe złoto, zatem niezmiernie cieszy mnie fakt, że postanowiono wskrzesić jego postać w formacie telewizyjnym. Dzięki czemu cotygodniowe 25 min z Busterem Keatonem odgrywającym Clinta Eastwooda dostarcza masę kapitalnych gagów, udowadniając, że jeżeli robić horror komedię, to tylko z tym gościem.
Komentarze
Prześlij komentarz