Również ja dodam parę słów do najważniejszego wydarzenia muzycznego tego roku, niestety smutnego, choć od dawna przewidywanego. Odniosę się do tego dosyć negatywnie, bo w całym tym lamencie nad śmiercią Amy Winehouse niepokoi mnie jedna rzecz, niestety bardzo charakterystyczna. Większość wypowiedzi znanych osób, dziennikarzy muzycznych czy generalnie osób związanych z tą branżą jakie słyszę lub czytam niestety razi mnie swoim lekko, a u niektórych mocno przesadzonymi opiniami na cześć zmarłej w młodym wieku, będącej u szczytu popularności gwiazdy. Te pośmiertne podsumowania dorobku artystki, jej pozycji i wpływu świadczyć może o ogólnym smutku nad odejściem od dłuższego czasu nieźle się zapowiadającej wokalistki, żalem nad tym, co by było dalej, gdyby Amy żyła. Nie mam zamiaru krytykować osobistych względów, bo niejedna osoba może być prawdziwym, długoletnim fanem artystki, ale w całym tym opłakiwaniu trudno mi odrzucić wrażenie przesładzania i przechwalania. Faktem jest, że była to bardzo rasowa wokalistka, przyjemnie spoglądająca i czerpiąca z tradycji, posiadająca intrygującą barwę głosu i ciekawą, zarazem toksyczną, dla mediów szczególnie "urzekającą" osobowość, jednak nazywanie jej już legendą, stawianie wśród największych - jest bez wątpienia sporą przesadą, rzucaniem słów pod wpływem emocji. Klub 27 latków w muzyce popularnej nie jest zbyt chlubnym miejscem, ale opinie, jakoby Amy pełnoprawnie była artystką tej samej miary co Cobain czy Morrison są niedorzeczne. Nie tylko dziennikarze zagalopowują się. To także lekka hipokryzja i coś w rodzaju nowego trendu wśród społeczności internetowej - wiele osób, znająca góra trzy utwory artystki, albo wyłącznie "Rehab" nagle ogłasza się wielkim fanem/fanką artystki. Wystarczy spojrzeć na Facebooka. Czyżby komunalne cierpienie, ból za utratą tak często wyśmiewanej i gnojonej w mediach wokalistki? Wątpię. Myślę, że warto byłoby tego typu artystów jak Amy, dobrych i jednocześnie na siłę wynoszonych przez prasę muzyczną na piedestał malować skromniej, bez zbędnych hiperboli.
Przechodząc do drugiego tematu, chciałbym polecić nieszczególnie znany u nas film nowojorskiego reżysera Antonio Camposa, Afterschool z 2008 roku. Jest to kolejny obraz o amerykańskiej szkole średniej, ale tym razem nie w wydaniu zabawy i głupkowatości mainstreamowych produkcji, lecz w duchu kina artystycznego, jak "Słoń" Gusa Van Santa czy japońskiego "Wszystko o Lily Chou-Chou" Shunji Iwaia, które były przerażająco prawdziwymi portretami zagubionej młodzieży, tłumiącej w sobie agresję i bunt przeciwko światu. Nie inaczej jest w "Afterschool", przedstawiającym historię wyalienowanego i introwertycznego Roberta, przypadkowo będącego świadkiem okropnej śmierci popularnych bliźniaczek. Campos, jawnie zainspirowany zdystansowanym, zimnym stylem Michaela Hanekego, w szczególnej mierze arcydziełem "Ukryte", w statycznych, ciekawie skadrowanych zdjęciach przez cały film doskonale operuje niepokojącymi znakami, sugerującymi, że fabuła może potoczyć się w bardzo różnych kierunkach, niekoniecznie przewidywalnych. Nie należy się spodziewać lekkiego seansu, ale filmy o tej tematyce rzadko kiedy są tak dobre.
Porównanie do "Słonia" zachęca do obejrzenia "Afterschool"... BARDZO! Dzięki!
OdpowiedzUsuńTo świetnie :) Nie wiem czy nawet nie lepszy jest od "Słonia". Bardziej subtelny, psychologiczny, no i nie ma w nim takiej masakry, bo scenariusz zupełnie inny, niczym prawdziwym nie inspirowany.
OdpowiedzUsuń