Przejdź do głównej zawartości

Zapomniane arcydzieło


Jackson Browne, Late for the Sky, rok 1974

Pisałem już wcześniej o kilku takich płytach. Here, My Dear przy okazji wydania remastera doczekało się pewnej rewaluacji, Dog Man Star powoli zaczął wracać do łask, ale One Year Blunstone'a ciągle pozostaje na dnie morza ukrytych skarbów. W przypadku Jacksona Browne'a sytuacja jest dosyć specyficzna, bo ile powyższe płyty nie zostały przy swojej premierze przyjęte zbyt entuzjastycznie (pomijając Dog Man Star), to pięć pierwszych albumów Browne'a doczekało się wielu zachwytów. W bogatych w songwriterskie klejnoty latach 70-tych, "Late for the Sky", "The Pretender" oraz "Running on Empty" spokojnie wówczas stawiano obok "Blue" Joni Mitchell, "Born to Run" Springsteena czy "Blood on the Tracks" Dylana. Krążył wtedy nawet konsensus, że Browne jest jedynym amerykańskim artystą solowym dorównującym Springsteenowi. Sam Springsteen podczas wprowadzania Browne'a do Rock 'N Rollowej Hali Sławy wśród wielu ciepłych słów uznania dla dorobku kolegi wyraził chyba najpełniejszy opis "Late for The Sky" jaki czytałem - W post-wietnamskiej Ameryce lat siedemdziesiątych nie było albumu, który lepiej uchwycił upadek z Edenu, długie, powolne wypalenie lat 60-tych; głęboki smutek, rozczarowania, zużyte możliwości... Pomimo takich słów samego Springsteena, mało kto dziś pamięta o tej płycie i twórczości artysty. Najlepszym przykładem może być książka "1001 albumów muzycznych" Roberta Dimery'ego, skupiająca naprawdę spore połacie powszechnego kanonu i niszowej klasyki, lecz w której zabrakło miejsca dla jakiegokolwiek dzieła Browne'a.

"Late for the Sky" najbardziej kojarzony jest chyba dzięki tytułowemu utworowi, otwierającemu album. W 1976 roku został on wykorzystany przez Martina Scorsese do filmu "Taksówkarz", wybrzmiewając w jednej z kluczowych scen. Trudno wyobrazić sobie bardziej przejmujące otwarcie albumu i lepszą wskazówkę tego, co czeka słuchacza dalej. Muzykę Browne'a określa się jako soft rock, ale jest to też ciało składające się mocno z elementów folk rocka, country rocka i pieśni bliskich gospel. Utwory prowadzone niezbyt elastycznym, ale przyjemnym, czystym głosem artysty są pełne introspekcji i rezygnacji, niemal religijne w swojej intensywności, silnie przesycone romantycznym duchem. W przeciwieństwie do innych kalifornijskich artystów - jak Carole King czy Eagles - Browne rezygnował z łatwo przyswajalnych, ładnych harmonii, uderzając bardziej w mniej przebojowe, ponure tony, idealnie wspierające stronę liryczną jego twórczości, przepełnioną poetyckimi opowieściami o śmierci, tęsknotach, powątpiewaniach w samego siebie, egzystencjalnych i idealistycznych kryzysach. Post-hippisowska depresja i mizeria "Late for the Sky" nie chwyta od razu, więc warto uzbroić się w cierpliwość. Mamy tu bowiem do czynienia z klasycznym przypadkiem growera, bo kompozycje wydają się trochę nudne z początku, bez szczególnie wyrazistych melodii, lecz po kilku przesłuchaniach zaczynają odsłaniać swoją głębię. Przypominając trochę Vana Morrisona i Boba Dylana w myśli albumowej, Browne skupiał się bardziej na stworzeniu pewnego cyklu piosenek, które mają naturalnie po sobie następować. Stąd też nie powinno dziwić, że album wypełniają głównie refleksyjne ballady, ale sporadyczne przyśpieszenia tempa nie zaburzają spójności całości - najlepszym potwierdzeniem niezwykłej płynności sekwencyjnej, mądrego operowania nastrojem i dramaturgią jest przejście ze żwawego rockera "The Road And The Sky" w przepiękną balladę "For a Dancer". Pewne wątpliwości można kierować w stronę produkcji płyty - wydaje się lekko przytłumiona, skruszona rąbkiem czasu, nie tak krystaliczna, jak na innym arcydziele artysty "The Pretender" z 1976 roku. Po czasie i tak nie ma to znaczenia, bo jeżeli wejdzie się w klimat opus magnum Browne'a, to siła jego ośmiu kompozycji jest momentami powalająca. Stawiać obok "Blue", "Born to Run", "Blood on the Tracks", "Bryter Layter", "Harvest" i "Songs of Love and Hate".
♫♫♫♫½
Na zachętę

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ulubione horrory z lat 2000-2009

Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej

ULUBIONE FILMY - MOJE I ZNAJOMYCH

Niemal 11 lat temu na wzór rankingu "Sight & Sound" stworzyłem listę swoich 10 ulubionych filmów. Teraz postanowiłem to zrobić znowu, by przekonać się, jak bardzo zmienił się mój gust. Okazało się, że zaledwie jedna pozycja z tamtego zestawienia dała radę się utrzymać . Co ciekawe, cztery filmy, które wtedy ostatecznie pominąłem (wspomniałem o nich w opisie) znalazły drogę do mojej topki. To pozostawia nam pięć zupełnie nowych tytułów.  W przeciwieństwie do tamtego wpisu z ulubionymi filmami ten jest sto razy ciekawszy, bo postanowiłem zaprosić do zabawy część znajomych. Dzięki temu mamy tutaj piękną różnorodność - przednie filmy gatunkowe, ostry arthouse, sprawdzony kanon czy kino tak złe, że aż dobre.  W ramach wyjaśnienia dodam, że zamieszczone tu listy (poza jednym wyjątkiem) na samym początku zawierają pozycję, która jest ceniona szczególnie wysoko przez uczestników zabawy. Specjalnie użyłem koloru czerwonego, pogrubienia i większej czcionki, żeby jeszcze bardziej to

Najlepsze horrory 2010-2019 (work in progress)

Poprzednią listę pierwszej  dekady  XXI wieku miałem wówczas nierozszerzoną, stąd pozycje, które się tam znalazły (pomijając top 11) nie do końca jeszcze oddawały pełen ogląd. Trochę rzeczy zobaczyłem później, ale takie są prawidła list - jest to zabawa bez końca. Horrory z lat 2010-2019 staram się śledzić uważniej, ale na pewno coś pominąłem. Myślę jednak, że dana lista dość dobrze oddaje to, co mi się podobało. Rzecz jasna nie każda pozycja jest tu czystym horrorem, ale nie oznacza to, że nie zawiera elementów charakterystycznych dla tego gatunku. Skala gwiazdkowa: trzy gwiazdki to film świetny, dwie – bardzo dobry, jedna – dobry. Sweetheart (Jd Dillard, 2019)   ★ Ekstaza (Joe Begos, 2019)  ★ Zombi Child (Bertrand Bonello, 2019)  ★ ★ ★   The Lighthouse (Robert Eggers, 2019)   ★ ★ ★ Midsommar. W biały dzień (Ari Aster, 2019)  ★ ★ ★ Mandy (Panos Cosmatos, 2018)  ★ In Fabric (Peter Strickland, 2018)  ★ ★ ★ Possum (Matthew Holness