Kolejna runda z filmami, tym razem dominują Azjaci.
Tell me something, reż. Yoon-Hyun Chang, rok 1999
Pewnie zainspirowany przez thriller "Siedem" Davida Finchera, koreański film o seryjnym mordercy z osobliwym hobby ćwiartowania ludzi i pozostawiania czarnych worków w różnych miejscach nie wnosi raczej niczego nowego do tego mocno już wyeksploatowanego tematu, ale jest bardzo sprawnie zrealizowany i znacznie ciekawszy od wielu sobie podobnych. Powodem jest dosyć wyszukanie złożona fabuła, nawet jeśli pewne rzeczy można przewidzieć wcześniej oraz spora dawka mocnych scen, przekraczająca zwykłe standardy. Wyznacznikiem w kategorii obrazów o seryjnych mordercach od lat dla mnie jest inny koreański film - Zagadka zbrodni Bonga Joon-ho, ale warto spojrzeć na to mniej znane dzieło.
★★★
Demony 2, reż. Lamberto Bava, rok 1986
"Dreszcze" Cronenberga z demonami na czele. Zamiast kontynuować akcję z końcówki pierwszej części, to twórcy postanowili rozegrać jej schemat fabularny jeszcze raz, tym razem przenosząc akcję z kina do nowoczesnego budynku mieszkalnego. Po latach wychodzi z tego niestety komedia, tylko czasami budująca jakiś klimat, uczucie osaczenia, jakie towarzyszy bohaterom walczącym o przetrwanie. Nawet ścieżka dźwiękowa nie ratuje zbytnio filmu - Dead Can Dance, The Smiths czy The Cult są doskonałymi wyborami, ale tu nie chodzi o pokazanie bardzo dobrego gustu muzycznego, a tworzenie pewnej aury - horror najlepiej sprawdza się z ciszą lub muzyką instrumentalną, mroczną, zahaczającą o ambient, a nie rockowymi utworami, które przy wybrzmiewaniu w ostrych scenach zahaczają o tandetę. Ja wiem, że to lata 80-te, ale już w poprzedniku było to rażące.
★½
Kapryśna chmura, reż. Tsai Ming-liang, rok 2005
Jak nie ulewa to susza nęka Tajwan w filmach Lianga. Zdumiewający już jest sam początek - arbuz jako stymulator seksualny to coś nowego. Bohaterowie arcydzieła Lianga "Która jest tam godzina?" Shiang-Chyi i Hsiao-Kang powracają, by kontynuować to, co im się nie udało zacząć wcześniej - romans. Różnica jest jedynie taka, że Kang nie jest już sprzedawcą zegarków, lecz aktorem porno, o czym Shiang oczywiście nie wie. Profesja Kanga zobowiązała reżysera, który zawsze miał obsesję na punkcie cielesności, nagości, seksu - do nakręcenia najbardziej pornograficznego filmu w swojej karierze. Tutaj nawet spożywanie jedzenia nie jest pozbawione pewnej seksualnej metaforyki. Urocze i zabawne musicalowe wstawki przypominają te z innego wielkiego dzieła reżysera, "Dziury", a długie, podbite milczeniem sceny są charakterystyczne dla całej jego twórczości. Niesamowite zakończenie zapada na długo w pamięci i skłania mnie ku myśli, że jest to prawdopodobnie najbardziej śmiały azjatycki film od czasu "Imperium zmysłów" Oshimy.
★★★½
Edit: Cofam powyższe stwierdzenie, bo ten film pokonuje Lianga w mocnych scenach. Ekranizacja zakazanej książki, dzięki której autor wylądował na kilka miesięcy w więzieniu, jest jednym z tych przykładów filmowych, gdzie aktorzy są nieustraszeni w swoich kreacjach.
Pusty dom, reż. Ki-duk Kim, rok 2004
Z wielkiej piątki Koreańskiego kina ostatnich kilkunastu lat Kim wydaje się najmniej równy. Z wyjątkiem buddyjskiego arcydzieła Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna, inne filmy, które widziałem sprawiały wrażenie drugorzędnych jakościowo - podobnie jest z tym. W pierwszej połowie filmu generalnie wszystko dobrze ze sobą współgra - młody protagonista włamuje się do mieszkań obcych ludzi, pomieszkując sobie chwilę w nich, niczego nie zabierając ze sobą. W pewnym momencie trafia do bogatego domu, gdzie ku jego niewiedzy przebywa piękna, nieszczęśliwa kobieta. Gdy mąż tyran po raz kolejny podnosi na nią rękę, bohater każe go piłkami golfowymi i wraz z kobietą wyrusza, by dalej wchodzić do cudzych mieszkań. Relacja między tą parą jest niezwykła - bez żadnego dialogu potrafią się ze sobą porozumiewać i cieszyć nawzajem. Sielankę niestety psuje policja i w tym właśnie momencie milczący urok filmu zaczyna wyparowywać. Bohater trafia do więzienia i dzięki tajemniczej sztuce tańca i maskowania staje się niewidzialny dla wszystkich prócz swojej partnerki. Choć reżyser stawiał w pewnym sensie na odsunięcie logiki na bok, wybierając bardziej nieuchwytne rozwiązania, to jego dzieło nie jest w pełni udane - ładny, nastrojowy obraz, ale pozostawiający spory niedosyt. Rzekomo "Wyspa", wczesny film Kima jest świetny, więc mam nadzieję, że on zmieni trochę moje zdanie o jego twórczości.
★★½
Edit: "Wyspa" faktycznie jest świetna. Szokująca i piękna, enigmatyczna i ekscentryczna, posiada tę magię, której szukam w kinie. Czołówka koreańskiego kina. Dla niej - ★★★★
Stake land, reż. Jim Mickle, rok 2010
Post-apokaliptyczny scenariusz "Drogi" Cormaca McCarthy'ego w Ameryce zdziesiątkowanej przez krwiożercze wampiry - plagę przypominającą zombie. Nie jest to kolejna durna sieczka, bo przejmując konwencję filmu drogi, wędrówka dwóch głównych bohaterów przez zrujnowaną, upadłą moralnie Amerykę nabiera zaskakująco lirycznej wartości. Przemyślenia narratora, młodego, osieroconego chłopaka zahaczają może o pseudofilozoficzne, egzystencjalne sentymenty - ale są miłym odświeżeniem wobec indolencji większości twórców dzisiejszych horrorów. Film można wpisać w obrazy typu "Blisko ciemności" Kathryn Bigelow - horroru z nieźle zarysowanymi postaciami i gdzieś tam pobrzękującym drugim dnem. Momentami niedorzeczne, jak przystało na horror, ale satysfakcjonujące kino.
★★★
Pani zemsta, reż. Park Chan-wook, rok 2005
Trylogia zemsty Parka jest pod wieloma względami wielkim osiągnięciem kina światowego, nawet jeśli często efekciarskim i poszukującym czasem taniej sensacji. O ile "Pan zemsta" pozostaje najlepszym z tria krwawych diamentów reżysera, bo ma znakomicie budowaną fabułę, emocjonalnie uderzającą w struny widza, z szokująco ironicznym finałem, a "Oldboy" jest najbardziej krwawy, przejaskrawiony i widowiskowy, to "Pani zemsta" jest czymś pośrodku. Bardziej stonowana w przemocy niż "Oldboy", podobnie do "Pana Zemsty" powoli posuwająca swoją historię dalej, jest też najbardziej kiczowata i przejmująca z trylogii. Początkowo film jest dosyć skomplikowany do śledzenia, bo retrospekcje mocno gmatwają historię planu zemsty, nie wyłaniając niczego klarownego. Gdzieś tak od połowy ulega to jednak diametralnej zmianie, film zaczyna nabierać koloru (gwoli ścisłości jest jeszcze druga wersja filmu, w której kolory stopniowo znikają, by stać się czarno białym obrazem). Może niekoniecznie fortunnym dodatkiem są elementy grafiki komputerowej, ale przy ostatnich scenach, pięknie zainscenizowanych przy padającym śniegu nie ma to większego znaczenia. Jakkolwiek wizja Parka nie była idealna, to trudno odmówić jej triumfu, który wynosi trylogię zemsty do jednych z najciekawszych osiągnięć kinematografii XXI wieku.
★★★
Oki's Movie, reż. Hong Sang-soo, rok 2010
To moje pierwsze spotkanie z twórczością tego reżysera i na pewno zachęca mnie ono do dalszej eksploracji. Mówi się, że Hong robi ciągle ten sam film, w którym ludzie się spotykają, piją razem, oszukują, chodzą do łóżka i wciąż rozmawiają. Przypomina to trochę twórczość nieodżałowanego Erica Rohmera i przy tym filmie, trudno nie było mi myśleć o Hongu, jako jego następcy. "Oki's movie" jest jego najnowszym obrazem i nie można powiedzieć o nim, że szczególnie zawiły fabularnie. Podzielony na cztery części, opowiada prostą historię dwojga bohaterów, którzy zaczynają ze sobą romans, choć są w związkach, i do tego każdy z nich jest związany w pewien sposób z branżą filmową. Pomijając wątek romantyczny, w tym mocno autotematycznym filmie reżyser za pomocą swoich fikcyjnych postaci wypowiada się o dzisiejszej kondycji kina - według niego nikt nie robi już doniosłych, ważnych filmów, bo liczą się wyłącznie pieniądze, sprzedajność twórców. Bez wątpienia co do tego drugiego stwierdzenia ma rację, ale sam jest przykładem, że kino autorskie ma się dobrze i nie umrze - bowiem zawsze się znajdą jego odbiorcy. "Oki's movie" to przede wszystkim zabawny, przegadany, uroczy portret nieciekawych ludzi próbujących poukładać jakoś swoje życie, nawet jeśli wciąż wychodzą na strasznych hipokrytów.
★★★
[REC] 2, reż. Jaume Balagueró / Paco Plaza, rok 2009
Sequel, który nie powinien powstać. Głupota twórców w kontynuowaniu tej historii jest doprawdy zaskakująca. O ile jedynka była bardzo dobrym wykorzystaniem modnej ostatnio konwencji mockumentary, to dwójka jest jej prawdziwą, niezamierzoną parodią. Lepiej już było pozostawić historię tak jak się zakończyła. Oszczędziłoby to bzdur związanych z Watykanem czy z obserwowaniem nielogiczności i śmieszności zachowań bohaterów. Wszystko to trochę przypomina opisaną na samym początku posta drugą część "Demonów". Zamiast horroru mamy komedię z kilkoma niezłymi scenami.
★½
Miętowy cukierek, reż. Lee Chang-dong, rok 1999
Najwybitniejszy z wielkich pięciu reżyserów nowej koreańskiej fali, Lee ma znakomite, wręcz powieściowe scenariusze, proste, ale niezwykle poruszające historie oraz dar do wybierania aktorów, których kreacje są później słusznie nagradzane na festiwalach. Jego pierwszy wielki film to opowieść o historii ostatnich dwudziestu lat Korei, wpisanych nierozerwalnie w los głównego bohatera, Young-Ho. Reżyser na jego przykładzie odbija najważniejsze wydarzenia w kraju, przeistaczające charakter bohatera z niewinnego, wrażliwego chłopaka w cynicznego, brutalnego policjanta. Poznajemy go w trakcie, gdy zrozpaczony popełnia samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Zabieg ten nie jest niczym nowym - podobnych śmierci protagonistów na samym początku było już wcześniej trochę, by nie wspomnieć pierwszego z tych filmów, "Obywatela Kane'a" Wellesa. Od tej śmierci wszystko zaczyna się cofać co kilka lat wstecz, wyjawiając za każdym razem co raz więcej z jego życia. Ta odwrotna chronologia mocno utrudnia jednoznaczny osąd wobec postaci i nie pozwala na szybkie poznanie przyczyn jego śmierci. Dopiero, gdy przechodzimy wraz z nim przez kryzys gospodarczy, dyktaturę wojskową i masakrę studentów z Gwangju, wtedy wówczas widzimy obraz całości, człowieka zniszczonego przez własny kraj. Jak w każdym innym filmie Lee, rytm opowieści jest taktowny, niespieszny, więc warto się uzbroić w cierpliwość.
★★★½
The Tunnel, reż. Carlo Ledesma, rok 2010
Najlepszy nowy horror, jaki widziałem od czasu The House of the Devil i "The Loved Ones". O tym australijskim filmie było dosyć głośno, dzięki jego metodzie dystrybucji. Oprócz tradycyjnej, związanej z pokazami w kinach, twórcy filmu legalnie dystrybuowali swoje dzieło przez usługę BitTorrent. Dzięki tej nietypowej strategii ich szanse na powodzenie tytułu znacznie wzrosły, bo zupełnie za darmo film może trafić do ogromnej ilości użytkowników. Co ważniejsze, sam obraz prezentuje na tyle dobry poziom, aby spokojnie obronić się samemu. Owszem, nic tak nowatorskiego nie znajdziemy w nim, jak w sposobie rozprowadzania, ale wydaje się chyba najlepszym przykładem horroru mockumentary ostatnich lat, kto wie czy nie lepszym nawet od prekursora, "Blair Witch Project". Łącząc "Zejście" z "Rec", reżyser Ledesma wybrał po pierwsze znakomitą lokację, bo ogromny tunel, przypominający podziemny labirynt jest idealnym miejscem do kręcenia horrorów, przerażająco klaustrofobicznym. Po drugie bardzo umiejętnie zadysponował napięciem, wciągając widza bez pośpiechu w akcję. Historia nielegalnego wypadu dziennikarki i jej ekipy do tuneli, aby zbadać pogłoski o znikających bez śladu bezdomnych na papierze nie wydaje się zbytnio ekscytująca, ale jest podana w ciekawej formie, przypominającej fabularyzowany dokument i potrafi podnieść ciśnienie. Szkoda tylko, że film szybko zdradza, kto przeżył feralny wypad do tunelu.
★★★
Tell me something, reż. Yoon-Hyun Chang, rok 1999
Pewnie zainspirowany przez thriller "Siedem" Davida Finchera, koreański film o seryjnym mordercy z osobliwym hobby ćwiartowania ludzi i pozostawiania czarnych worków w różnych miejscach nie wnosi raczej niczego nowego do tego mocno już wyeksploatowanego tematu, ale jest bardzo sprawnie zrealizowany i znacznie ciekawszy od wielu sobie podobnych. Powodem jest dosyć wyszukanie złożona fabuła, nawet jeśli pewne rzeczy można przewidzieć wcześniej oraz spora dawka mocnych scen, przekraczająca zwykłe standardy. Wyznacznikiem w kategorii obrazów o seryjnych mordercach od lat dla mnie jest inny koreański film - Zagadka zbrodni Bonga Joon-ho, ale warto spojrzeć na to mniej znane dzieło.
★★★
Demony 2, reż. Lamberto Bava, rok 1986
"Dreszcze" Cronenberga z demonami na czele. Zamiast kontynuować akcję z końcówki pierwszej części, to twórcy postanowili rozegrać jej schemat fabularny jeszcze raz, tym razem przenosząc akcję z kina do nowoczesnego budynku mieszkalnego. Po latach wychodzi z tego niestety komedia, tylko czasami budująca jakiś klimat, uczucie osaczenia, jakie towarzyszy bohaterom walczącym o przetrwanie. Nawet ścieżka dźwiękowa nie ratuje zbytnio filmu - Dead Can Dance, The Smiths czy The Cult są doskonałymi wyborami, ale tu nie chodzi o pokazanie bardzo dobrego gustu muzycznego, a tworzenie pewnej aury - horror najlepiej sprawdza się z ciszą lub muzyką instrumentalną, mroczną, zahaczającą o ambient, a nie rockowymi utworami, które przy wybrzmiewaniu w ostrych scenach zahaczają o tandetę. Ja wiem, że to lata 80-te, ale już w poprzedniku było to rażące.
★½
Kapryśna chmura, reż. Tsai Ming-liang, rok 2005
Jak nie ulewa to susza nęka Tajwan w filmach Lianga. Zdumiewający już jest sam początek - arbuz jako stymulator seksualny to coś nowego. Bohaterowie arcydzieła Lianga "Która jest tam godzina?" Shiang-Chyi i Hsiao-Kang powracają, by kontynuować to, co im się nie udało zacząć wcześniej - romans. Różnica jest jedynie taka, że Kang nie jest już sprzedawcą zegarków, lecz aktorem porno, o czym Shiang oczywiście nie wie. Profesja Kanga zobowiązała reżysera, który zawsze miał obsesję na punkcie cielesności, nagości, seksu - do nakręcenia najbardziej pornograficznego filmu w swojej karierze. Tutaj nawet spożywanie jedzenia nie jest pozbawione pewnej seksualnej metaforyki. Urocze i zabawne musicalowe wstawki przypominają te z innego wielkiego dzieła reżysera, "Dziury", a długie, podbite milczeniem sceny są charakterystyczne dla całej jego twórczości. Niesamowite zakończenie zapada na długo w pamięci i skłania mnie ku myśli, że jest to prawdopodobnie najbardziej śmiały azjatycki film od czasu "Imperium zmysłów" Oshimy.
★★★½
Edit: Cofam powyższe stwierdzenie, bo ten film pokonuje Lianga w mocnych scenach. Ekranizacja zakazanej książki, dzięki której autor wylądował na kilka miesięcy w więzieniu, jest jednym z tych przykładów filmowych, gdzie aktorzy są nieustraszeni w swoich kreacjach.
Pusty dom, reż. Ki-duk Kim, rok 2004
Z wielkiej piątki Koreańskiego kina ostatnich kilkunastu lat Kim wydaje się najmniej równy. Z wyjątkiem buddyjskiego arcydzieła Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna, inne filmy, które widziałem sprawiały wrażenie drugorzędnych jakościowo - podobnie jest z tym. W pierwszej połowie filmu generalnie wszystko dobrze ze sobą współgra - młody protagonista włamuje się do mieszkań obcych ludzi, pomieszkując sobie chwilę w nich, niczego nie zabierając ze sobą. W pewnym momencie trafia do bogatego domu, gdzie ku jego niewiedzy przebywa piękna, nieszczęśliwa kobieta. Gdy mąż tyran po raz kolejny podnosi na nią rękę, bohater każe go piłkami golfowymi i wraz z kobietą wyrusza, by dalej wchodzić do cudzych mieszkań. Relacja między tą parą jest niezwykła - bez żadnego dialogu potrafią się ze sobą porozumiewać i cieszyć nawzajem. Sielankę niestety psuje policja i w tym właśnie momencie milczący urok filmu zaczyna wyparowywać. Bohater trafia do więzienia i dzięki tajemniczej sztuce tańca i maskowania staje się niewidzialny dla wszystkich prócz swojej partnerki. Choć reżyser stawiał w pewnym sensie na odsunięcie logiki na bok, wybierając bardziej nieuchwytne rozwiązania, to jego dzieło nie jest w pełni udane - ładny, nastrojowy obraz, ale pozostawiający spory niedosyt. Rzekomo "Wyspa", wczesny film Kima jest świetny, więc mam nadzieję, że on zmieni trochę moje zdanie o jego twórczości.
★★½
Edit: "Wyspa" faktycznie jest świetna. Szokująca i piękna, enigmatyczna i ekscentryczna, posiada tę magię, której szukam w kinie. Czołówka koreańskiego kina. Dla niej - ★★★★
Stake land, reż. Jim Mickle, rok 2010
Post-apokaliptyczny scenariusz "Drogi" Cormaca McCarthy'ego w Ameryce zdziesiątkowanej przez krwiożercze wampiry - plagę przypominającą zombie. Nie jest to kolejna durna sieczka, bo przejmując konwencję filmu drogi, wędrówka dwóch głównych bohaterów przez zrujnowaną, upadłą moralnie Amerykę nabiera zaskakująco lirycznej wartości. Przemyślenia narratora, młodego, osieroconego chłopaka zahaczają może o pseudofilozoficzne, egzystencjalne sentymenty - ale są miłym odświeżeniem wobec indolencji większości twórców dzisiejszych horrorów. Film można wpisać w obrazy typu "Blisko ciemności" Kathryn Bigelow - horroru z nieźle zarysowanymi postaciami i gdzieś tam pobrzękującym drugim dnem. Momentami niedorzeczne, jak przystało na horror, ale satysfakcjonujące kino.
★★★
Pani zemsta, reż. Park Chan-wook, rok 2005
Trylogia zemsty Parka jest pod wieloma względami wielkim osiągnięciem kina światowego, nawet jeśli często efekciarskim i poszukującym czasem taniej sensacji. O ile "Pan zemsta" pozostaje najlepszym z tria krwawych diamentów reżysera, bo ma znakomicie budowaną fabułę, emocjonalnie uderzającą w struny widza, z szokująco ironicznym finałem, a "Oldboy" jest najbardziej krwawy, przejaskrawiony i widowiskowy, to "Pani zemsta" jest czymś pośrodku. Bardziej stonowana w przemocy niż "Oldboy", podobnie do "Pana Zemsty" powoli posuwająca swoją historię dalej, jest też najbardziej kiczowata i przejmująca z trylogii. Początkowo film jest dosyć skomplikowany do śledzenia, bo retrospekcje mocno gmatwają historię planu zemsty, nie wyłaniając niczego klarownego. Gdzieś tak od połowy ulega to jednak diametralnej zmianie, film zaczyna nabierać koloru (gwoli ścisłości jest jeszcze druga wersja filmu, w której kolory stopniowo znikają, by stać się czarno białym obrazem). Może niekoniecznie fortunnym dodatkiem są elementy grafiki komputerowej, ale przy ostatnich scenach, pięknie zainscenizowanych przy padającym śniegu nie ma to większego znaczenia. Jakkolwiek wizja Parka nie była idealna, to trudno odmówić jej triumfu, który wynosi trylogię zemsty do jednych z najciekawszych osiągnięć kinematografii XXI wieku.
★★★
Oki's Movie, reż. Hong Sang-soo, rok 2010
To moje pierwsze spotkanie z twórczością tego reżysera i na pewno zachęca mnie ono do dalszej eksploracji. Mówi się, że Hong robi ciągle ten sam film, w którym ludzie się spotykają, piją razem, oszukują, chodzą do łóżka i wciąż rozmawiają. Przypomina to trochę twórczość nieodżałowanego Erica Rohmera i przy tym filmie, trudno nie było mi myśleć o Hongu, jako jego następcy. "Oki's movie" jest jego najnowszym obrazem i nie można powiedzieć o nim, że szczególnie zawiły fabularnie. Podzielony na cztery części, opowiada prostą historię dwojga bohaterów, którzy zaczynają ze sobą romans, choć są w związkach, i do tego każdy z nich jest związany w pewien sposób z branżą filmową. Pomijając wątek romantyczny, w tym mocno autotematycznym filmie reżyser za pomocą swoich fikcyjnych postaci wypowiada się o dzisiejszej kondycji kina - według niego nikt nie robi już doniosłych, ważnych filmów, bo liczą się wyłącznie pieniądze, sprzedajność twórców. Bez wątpienia co do tego drugiego stwierdzenia ma rację, ale sam jest przykładem, że kino autorskie ma się dobrze i nie umrze - bowiem zawsze się znajdą jego odbiorcy. "Oki's movie" to przede wszystkim zabawny, przegadany, uroczy portret nieciekawych ludzi próbujących poukładać jakoś swoje życie, nawet jeśli wciąż wychodzą na strasznych hipokrytów.
★★★
[REC] 2, reż. Jaume Balagueró / Paco Plaza, rok 2009
Sequel, który nie powinien powstać. Głupota twórców w kontynuowaniu tej historii jest doprawdy zaskakująca. O ile jedynka była bardzo dobrym wykorzystaniem modnej ostatnio konwencji mockumentary, to dwójka jest jej prawdziwą, niezamierzoną parodią. Lepiej już było pozostawić historię tak jak się zakończyła. Oszczędziłoby to bzdur związanych z Watykanem czy z obserwowaniem nielogiczności i śmieszności zachowań bohaterów. Wszystko to trochę przypomina opisaną na samym początku posta drugą część "Demonów". Zamiast horroru mamy komedię z kilkoma niezłymi scenami.
★½
Miętowy cukierek, reż. Lee Chang-dong, rok 1999
Najwybitniejszy z wielkich pięciu reżyserów nowej koreańskiej fali, Lee ma znakomite, wręcz powieściowe scenariusze, proste, ale niezwykle poruszające historie oraz dar do wybierania aktorów, których kreacje są później słusznie nagradzane na festiwalach. Jego pierwszy wielki film to opowieść o historii ostatnich dwudziestu lat Korei, wpisanych nierozerwalnie w los głównego bohatera, Young-Ho. Reżyser na jego przykładzie odbija najważniejsze wydarzenia w kraju, przeistaczające charakter bohatera z niewinnego, wrażliwego chłopaka w cynicznego, brutalnego policjanta. Poznajemy go w trakcie, gdy zrozpaczony popełnia samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Zabieg ten nie jest niczym nowym - podobnych śmierci protagonistów na samym początku było już wcześniej trochę, by nie wspomnieć pierwszego z tych filmów, "Obywatela Kane'a" Wellesa. Od tej śmierci wszystko zaczyna się cofać co kilka lat wstecz, wyjawiając za każdym razem co raz więcej z jego życia. Ta odwrotna chronologia mocno utrudnia jednoznaczny osąd wobec postaci i nie pozwala na szybkie poznanie przyczyn jego śmierci. Dopiero, gdy przechodzimy wraz z nim przez kryzys gospodarczy, dyktaturę wojskową i masakrę studentów z Gwangju, wtedy wówczas widzimy obraz całości, człowieka zniszczonego przez własny kraj. Jak w każdym innym filmie Lee, rytm opowieści jest taktowny, niespieszny, więc warto się uzbroić w cierpliwość.
★★★½
The Tunnel, reż. Carlo Ledesma, rok 2010
Najlepszy nowy horror, jaki widziałem od czasu The House of the Devil i "The Loved Ones". O tym australijskim filmie było dosyć głośno, dzięki jego metodzie dystrybucji. Oprócz tradycyjnej, związanej z pokazami w kinach, twórcy filmu legalnie dystrybuowali swoje dzieło przez usługę BitTorrent. Dzięki tej nietypowej strategii ich szanse na powodzenie tytułu znacznie wzrosły, bo zupełnie za darmo film może trafić do ogromnej ilości użytkowników. Co ważniejsze, sam obraz prezentuje na tyle dobry poziom, aby spokojnie obronić się samemu. Owszem, nic tak nowatorskiego nie znajdziemy w nim, jak w sposobie rozprowadzania, ale wydaje się chyba najlepszym przykładem horroru mockumentary ostatnich lat, kto wie czy nie lepszym nawet od prekursora, "Blair Witch Project". Łącząc "Zejście" z "Rec", reżyser Ledesma wybrał po pierwsze znakomitą lokację, bo ogromny tunel, przypominający podziemny labirynt jest idealnym miejscem do kręcenia horrorów, przerażająco klaustrofobicznym. Po drugie bardzo umiejętnie zadysponował napięciem, wciągając widza bez pośpiechu w akcję. Historia nielegalnego wypadu dziennikarki i jej ekipy do tuneli, aby zbadać pogłoski o znikających bez śladu bezdomnych na papierze nie wydaje się zbytnio ekscytująca, ale jest podana w ciekawej formie, przypominającej fabularyzowany dokument i potrafi podnieść ciśnienie. Szkoda tylko, że film szybko zdradza, kto przeżył feralny wypad do tunelu.
★★★
Komentarze
Prześlij komentarz