Widmo, reż. Henri-Georges Clouzot, rok 1955
Alfred Hitchcock nie był jedynym mistrzem suspensu w swojej złotej erze - latach 50-tych. Zdecydowanie bardziej niszowy w porównaniu z angielskim mistrzem grozy, francuski reżyser Henri-Georges Clouzot kręcił w tamtym czasie nie mniej pomysłowe w kwestii fabuły i zaskakujących zwrotów akcji dreszczowce. "Widmo" jest tego koronnym przykładem. Ekranizacja powieści "Widmo: Ta, której już nie było" Pierre Boileau i Thomasa Narcejaca, opowiada relatywnie prostą na początku historię żony i kochanki apodyktycznego dyrektora szkoły z internatem. Obie panie, mszcząc się za wszystkie upokorzenia psychiczne i fizyczne jakie wymierzył w nie ów mężczyzna, wabią go w pułapkę i topią w wannie. Wszystko przebiega wedle ich planu, dopóki nie postanawiają wrzucić go do basenu znajdującego się na terenie szkoły. Wtedy zaczynają się dziać rzeczy, których zupełnie nie mogły przewidzieć.
Panie grające główne bohaterki, Véra Clouzot jako żona Christina i Simone Signoret jako była kochanka jej męża - są klasycznym przykładem zestawienia dwóch odległych od siebie charakterów - pierwsza jest słaba i uległa, a druga zdecydowana, nieugięta oraz twarda. Paul Meurisse jako mąż i dyrektor szkoły - Michel Delasalle - wybornie wciela się w antagonistę filmu. W bardzo złośliwy i sprytny sposób wykorzystuje on religijność swojej żony przeciwko niej, zbijając jej prośby o rozwód argumentem, że jest to wbrew jej wierze. Aspekt wiary później dosyć ciekawie się rozwija, gdy w wyniku zaistniałej sytuacji logiczne wyjaśnienia zaczynają zawodzić bohaterki. Fabuła filmu intrygująco zaciera granicę między rzeczywistością, a zjawiskami nadprzyrodzonymi, rozstrzygając wszystkie kwestie dopiero w końcówce.
Wybitny krytyk filmowy, Andre Bazin klasyfikował Clouzota jako ponurego realistę, w duchu twórczości Marcela Carne. Bezlitosne zakończenie "Widma" udowadnia to z nawiązką. Nie ważne, że domyśliłem się o co w tym wszystkim chodzi 20 minut przed końcem. Przez 110 minut trwania filmu byłem praktycznie non stop trzymany w napięciu. Gdyby Alfred był reżyserem, bez problemu zaliczałoby się go do jego najlepszych. A to tylko potwierdza, jak dobrą rzecz zrobił Clouzot.
★★★½
Alfred Hitchcock nie był jedynym mistrzem suspensu w swojej złotej erze - latach 50-tych. Zdecydowanie bardziej niszowy w porównaniu z angielskim mistrzem grozy, francuski reżyser Henri-Georges Clouzot kręcił w tamtym czasie nie mniej pomysłowe w kwestii fabuły i zaskakujących zwrotów akcji dreszczowce. "Widmo" jest tego koronnym przykładem. Ekranizacja powieści "Widmo: Ta, której już nie było" Pierre Boileau i Thomasa Narcejaca, opowiada relatywnie prostą na początku historię żony i kochanki apodyktycznego dyrektora szkoły z internatem. Obie panie, mszcząc się za wszystkie upokorzenia psychiczne i fizyczne jakie wymierzył w nie ów mężczyzna, wabią go w pułapkę i topią w wannie. Wszystko przebiega wedle ich planu, dopóki nie postanawiają wrzucić go do basenu znajdującego się na terenie szkoły. Wtedy zaczynają się dziać rzeczy, których zupełnie nie mogły przewidzieć.
Panie grające główne bohaterki, Véra Clouzot jako żona Christina i Simone Signoret jako była kochanka jej męża - są klasycznym przykładem zestawienia dwóch odległych od siebie charakterów - pierwsza jest słaba i uległa, a druga zdecydowana, nieugięta oraz twarda. Paul Meurisse jako mąż i dyrektor szkoły - Michel Delasalle - wybornie wciela się w antagonistę filmu. W bardzo złośliwy i sprytny sposób wykorzystuje on religijność swojej żony przeciwko niej, zbijając jej prośby o rozwód argumentem, że jest to wbrew jej wierze. Aspekt wiary później dosyć ciekawie się rozwija, gdy w wyniku zaistniałej sytuacji logiczne wyjaśnienia zaczynają zawodzić bohaterki. Fabuła filmu intrygująco zaciera granicę między rzeczywistością, a zjawiskami nadprzyrodzonymi, rozstrzygając wszystkie kwestie dopiero w końcówce.
Wybitny krytyk filmowy, Andre Bazin klasyfikował Clouzota jako ponurego realistę, w duchu twórczości Marcela Carne. Bezlitosne zakończenie "Widma" udowadnia to z nawiązką. Nie ważne, że domyśliłem się o co w tym wszystkim chodzi 20 minut przed końcem. Przez 110 minut trwania filmu byłem praktycznie non stop trzymany w napięciu. Gdyby Alfred był reżyserem, bez problemu zaliczałoby się go do jego najlepszych. A to tylko potwierdza, jak dobrą rzecz zrobił Clouzot.
★★★½
Komentarze
Prześlij komentarz