Joanna Newsom, Have One On Me, rok 2010
To się nazywa wynagrodzenie dla wszystkich fanów i słuchaczy niecierpliwie wyczekujących nowej muzyki od jednej z najoryginalniejszych artystek XXI wieku. Jakkolwiek by nie patrzeć, wydanie potrójnego albumu w czasach, gdy przemysł muzyczny od dobrych paru lat chyli się ku końcowi jest wyjątkowo ryzykownym przedsięwzięciem. Odstawiając samą kwestię ceny wydawnictwa, większą niewiadomą jest jego poziom. Bardzo trudno - jak okazywało się nie raz w przeszłości - nagrać równy podwójny album (np. poziomu "Sign O'The Times" Prince'a), a co dopiero można powiedzieć o trzech płytach? Z tego typu albumów, których słyszałem, najwyżej stawiam wspaniałe "69 Love Songs" The Magnetic Fields (powszechnie ceniony "All Things Must Pass" George'a Harrisona ma kompletnie zbędną trzecią płytę, więc musi się zadowolić drugim miejscem). A jak jest z panną Newsom? Wbrew zrozumiałym obawom, jest tak dobrze, że w sumie nie ma co zbytnio narzekać.
Pierwszą dobrą wiadomością jest to, że lekko ponad dwie godziny muzyki wchodzi bez większych problemów. Ale trzeba od razu dodać, że jest to muzyka, która nie przypomina jej genialnego poprzednika, freak folkowego ekscentryka "Ys" z 2006. Miłośnicy tamtej płyty mogą poczuć się trochę zawiedzeni po wysłuchaniu nowego kolosa artystki. Barokowe wręcz aranżacje spod znaku Van Dyke Parksa tutaj ustąpiły miejsca na rzecz skromniejszego używania dosyć szerokiego instrumentarium (m.in fortepian, skrzypce, kotły), bardzo mądrze użytego do wzbogacania tła. Często jej śpiewowi towarzyszy jedynie akompaniament harfy (czasami fortepianu), co wytwarza efekt uczucia intymności, tak jakbyśmy przebywali z nią w tym samym miejscu. Może jest to stwierdzenie nie na miejscu przy takiej rozpiętości materiału, ale właśnie ta ewidentna powściągliwość w aranżacjach i melodiach okazuje się zwycięskim szlakiem dla artystki. Jedyne podobieństwo do "Ys", jakie dzierży ten album, to długość kompozycji i ich budowa, która rezygnuje z konwencjonalnego podziału na zwrotkę i refren.
Inną wielką zmianą i zarazem najmilszą nowego dzieła Newsom jest jej śpiew. Przy słuchaniu dwóch pierwszych płyt, zawsze nasuwało mi się określenie Bjork z lasu Sherwood - jej niewytrenowany głos z lekko infantylną barwą, wysokimi jękami i skwierczeniami, posiadał swój osobliwy urok, ale ciężko było go zaliczyć do tych najpiękniejszych. Stara zasada "kochaj albo rzuć" doskonale tutaj pasowała. Za to pierwsze momenty rozpoczynającego album utworu "Easy", zdradzają, że tym razem będzie zupełnie inaczej. Od razu słychać, że artystka mocno popracowała nad techniką śpiewu i dzięki temu zyskała większą kontrolę nad swoim głosem. Co ważniejsze, zauważyć można inspirację wokalistką, której w ogóle się nie spodziewałem - Kate Bush. Jak się dalej okazuje, pojawia się kolejna, która również wprawiła mnie w nie mniejsze zdumienie - Joni Mitchell ( najdobitniej wyrażone w utworze "In California"). Wpływy te stają się z minuty na minutę w trakcie trwania płyty co raz wyraźniejsze, ale Joanna ani przez chwilę nie zatraca własnej tożsamości. Wiadome jest, że mając tak duży materiał przed sobą, przy opieraniu się wyłącznie o swój wokal, trzeba go udźwignąć w taki sposób, by utrzymać słuchacza przy sobie. Joanna osiąga to za pomocą pomysłowego operowania barwą swojego głosu, delikatnej melodyki i bezbłędnego frazowania. Nigdy nie przypuszczałem, że potrafiłaby to robić aż tak dobrze przez bite sto dwadzieścia minut. Widać, że cztery lata od wydania "Ys" nie spędziła na próżnowaniu.
Subtelne melodie, delikatny, melancholijny nastrój i niezwykły, urokliwy głos sumują się na dzieło spod znaku kameralnego folku, które przez dłuższą chwilę posiada zdolność do zatrzymywania czasu. Sporadycznie wkradnie się jakiś wypełniacz czy lekkie znużenie, ale przy takim ogromie muzyki, trudno żeby było inaczej. Ale to szukanie dziury w całym, bo jakże przyjemnie jest, jeżeli możemy posłuchać płyty, która ożywia styl klasycznych dzieł lat 70-tych jak "For The Roses" Mitchell, "The Kick Inside" Bush czy "Parallelograms" Lindy Perhacs. Nie ważne, że trwa tyle i tyle. To nawet lepiej dla nas, że możemy po obcować z czymś dłużej, zagłębić się, zatracić w świecie zdecydowanie milszym niż ten, który na co dzień doświadczamy. W końcu sztuka jest między innymi po to, by przedstawić nam jakąś formę eskapizmu. Mi pozostaje podziękować Joannie właśnie za to uczucie.
♫♫♫♫
To się nazywa wynagrodzenie dla wszystkich fanów i słuchaczy niecierpliwie wyczekujących nowej muzyki od jednej z najoryginalniejszych artystek XXI wieku. Jakkolwiek by nie patrzeć, wydanie potrójnego albumu w czasach, gdy przemysł muzyczny od dobrych paru lat chyli się ku końcowi jest wyjątkowo ryzykownym przedsięwzięciem. Odstawiając samą kwestię ceny wydawnictwa, większą niewiadomą jest jego poziom. Bardzo trudno - jak okazywało się nie raz w przeszłości - nagrać równy podwójny album (np. poziomu "Sign O'The Times" Prince'a), a co dopiero można powiedzieć o trzech płytach? Z tego typu albumów, których słyszałem, najwyżej stawiam wspaniałe "69 Love Songs" The Magnetic Fields (powszechnie ceniony "All Things Must Pass" George'a Harrisona ma kompletnie zbędną trzecią płytę, więc musi się zadowolić drugim miejscem). A jak jest z panną Newsom? Wbrew zrozumiałym obawom, jest tak dobrze, że w sumie nie ma co zbytnio narzekać.
Pierwszą dobrą wiadomością jest to, że lekko ponad dwie godziny muzyki wchodzi bez większych problemów. Ale trzeba od razu dodać, że jest to muzyka, która nie przypomina jej genialnego poprzednika, freak folkowego ekscentryka "Ys" z 2006. Miłośnicy tamtej płyty mogą poczuć się trochę zawiedzeni po wysłuchaniu nowego kolosa artystki. Barokowe wręcz aranżacje spod znaku Van Dyke Parksa tutaj ustąpiły miejsca na rzecz skromniejszego używania dosyć szerokiego instrumentarium (m.in fortepian, skrzypce, kotły), bardzo mądrze użytego do wzbogacania tła. Często jej śpiewowi towarzyszy jedynie akompaniament harfy (czasami fortepianu), co wytwarza efekt uczucia intymności, tak jakbyśmy przebywali z nią w tym samym miejscu. Może jest to stwierdzenie nie na miejscu przy takiej rozpiętości materiału, ale właśnie ta ewidentna powściągliwość w aranżacjach i melodiach okazuje się zwycięskim szlakiem dla artystki. Jedyne podobieństwo do "Ys", jakie dzierży ten album, to długość kompozycji i ich budowa, która rezygnuje z konwencjonalnego podziału na zwrotkę i refren.
Inną wielką zmianą i zarazem najmilszą nowego dzieła Newsom jest jej śpiew. Przy słuchaniu dwóch pierwszych płyt, zawsze nasuwało mi się określenie Bjork z lasu Sherwood - jej niewytrenowany głos z lekko infantylną barwą, wysokimi jękami i skwierczeniami, posiadał swój osobliwy urok, ale ciężko było go zaliczyć do tych najpiękniejszych. Stara zasada "kochaj albo rzuć" doskonale tutaj pasowała. Za to pierwsze momenty rozpoczynającego album utworu "Easy", zdradzają, że tym razem będzie zupełnie inaczej. Od razu słychać, że artystka mocno popracowała nad techniką śpiewu i dzięki temu zyskała większą kontrolę nad swoim głosem. Co ważniejsze, zauważyć można inspirację wokalistką, której w ogóle się nie spodziewałem - Kate Bush. Jak się dalej okazuje, pojawia się kolejna, która również wprawiła mnie w nie mniejsze zdumienie - Joni Mitchell ( najdobitniej wyrażone w utworze "In California"). Wpływy te stają się z minuty na minutę w trakcie trwania płyty co raz wyraźniejsze, ale Joanna ani przez chwilę nie zatraca własnej tożsamości. Wiadome jest, że mając tak duży materiał przed sobą, przy opieraniu się wyłącznie o swój wokal, trzeba go udźwignąć w taki sposób, by utrzymać słuchacza przy sobie. Joanna osiąga to za pomocą pomysłowego operowania barwą swojego głosu, delikatnej melodyki i bezbłędnego frazowania. Nigdy nie przypuszczałem, że potrafiłaby to robić aż tak dobrze przez bite sto dwadzieścia minut. Widać, że cztery lata od wydania "Ys" nie spędziła na próżnowaniu.
Subtelne melodie, delikatny, melancholijny nastrój i niezwykły, urokliwy głos sumują się na dzieło spod znaku kameralnego folku, które przez dłuższą chwilę posiada zdolność do zatrzymywania czasu. Sporadycznie wkradnie się jakiś wypełniacz czy lekkie znużenie, ale przy takim ogromie muzyki, trudno żeby było inaczej. Ale to szukanie dziury w całym, bo jakże przyjemnie jest, jeżeli możemy posłuchać płyty, która ożywia styl klasycznych dzieł lat 70-tych jak "For The Roses" Mitchell, "The Kick Inside" Bush czy "Parallelograms" Lindy Perhacs. Nie ważne, że trwa tyle i tyle. To nawet lepiej dla nas, że możemy po obcować z czymś dłużej, zagłębić się, zatracić w świecie zdecydowanie milszym niż ten, który na co dzień doświadczamy. W końcu sztuka jest między innymi po to, by przedstawić nam jakąś formę eskapizmu. Mi pozostaje podziękować Joannie właśnie za to uczucie.
♫♫♫♫
Komentarze
Prześlij komentarz