Z tego całego mojego zapuszczenia nawet nie zamieściłem na blogu listy swoich ulubionych albumów poprzedniego roku. Trzy miesiące po fakcie nie świadczy zbyt dobrze o częstotliwości mojego pisania, ale właściwie pozycje z listy nie uległy żadnym zmianom w ciągu tego okresu. Co ciekawe - był to pierwszy rok od dawna, gdzie nie miałem faworyta na album roku kilka miesięcy wstecz - właściwie każda pozycja z pierwszych sześciu była brana pod uwagę. Równy rok, ale wydaje się, że bez wielkich dzieł.
10. Ariel Pink's Haunted Graffiti, Before Today ex aequo z Erykah Badu, New Amerykah Part Two: Return of the Ankh
Trudno znaleźć w muzyce coś podobnego co robi Pink - w tym sensie, że mało co brzmi tak źle od strony realizacyjnej (oczywiście jest to ruch zamierzony) i jest tak dobre od strony piosenkowej. Na tej najlepszej płycie od czasu "The Doldrums" (a może i nawet lepszej?) Pink z pełną swawolą tworzy hołd dla złotych, odgrzebywanych dziś na każdą stronę lat 80-tych, triumfując bardzo udaną serią przezabawnych, ultra melodyjnych kawałków z pogranicza nowej fali, psychodelicznego popu, Fleetwood Mac, Steely Dan, Madonny czy Styxa - wszystko rzecz jasna w estetyce lo-fi.
Co do Badu - płyta mi się podobała po wyjściu, ale ostatnio ją odświeżyłem i byłem zachwycony. Wniosek? Im więcej czasu upływa, tym tego typu płyty tylko zyskują. Recka tego growera tutaj.
09. The Roots, How I Got Over
Nie tylko Kanye West samplował biegunowo odległych artystów od dominujących w zainteresowaniach raperów standardach, bo Rootsi znakomicie posłużyli się królową weird folkowej sceny Joanną Newsom. Generalnie jest to bardzo rozśpiewany album, co przyczynia się do tego, że niesamowicie szybko wpada w ucho i w nim zostaje. The Roots od dawna są na wznoszącej (z jakiejś 11 lat co najmniej), więc tylko się cieszyć, że chłopakom nie brakuje konsekwencji, pomysłów i zapału, by ciągle dostarczać hip hop najwyższej próby. Zdecydowanie najlepszy album od czasu "Phrenology".
08. Cee-Lo, The Lady Killer
Tak jak Raphael Saadiq w 2008 roku, Cee-Lo na swoim diabelnie uwodzicielskim albumie znakomicie wskrzesza soul lat 60-tych, nie pozwalając nam zapomnieć jak wielki czar miały hity z wytwórni Motown. Były to czasy, gdy panowie wychodzili w smokingach na scenę i czarowali swoim głosem przy wtórowaniu dęciaków i chórków. Czegoś takiego, z lekkim sznytem nowoczesności można usłyszeć na płycie nowego lovermana. Żadne tam słodkości w stylu Ne-Yo - tutaj macie rasowy album, w którym nieodparty "F**k You" (zabawnie zmieniony na "Forget You" w oczyszczonej wersji) miesza na listach i nikt nie może nazwać go grzecznym.
07. José James, Blackmagic
Nowa nadzieja wokalnego jazzu stała się nową nadzieją soulu. O tym świetnym krążku pisałem tutaj.
06. Kayo Dot, Coyote
Przez jakiś czas mój album roku, ale jednak spadł w rankingu. Powody są dwa. Po pierwsze - jest to album, do którego trzeba mieć konkretny nastrój, nie można sobie go puścić w każdej chwili. Po drugie - niestety wydaje się trochę za krótki, przydałoby się dodać jeszcze z jakąś jedną kompozycję dłuższą, która nie pozostawiałaby lekkiego uczucia niedosytu. Po za tym - jest to najlepszy album Drivera, więc nie mam co też zbytnio narzekać. A tutaj znajduje się mój wcześniejszy rozentuzjazmowany wpis.
05. Arcade Fire, Suburbs
Zasłużony zdobywca nagrody Grammy za najlepszy album roku, The Suburbs był pod wieloma względami najambitniejszym tworem grupy - biorąc pod uwagę stronę aranżacyjną - jak i najskromniejszym - majestatyczność poprzednika została dosyć znacząco zredukowana. Zabieg ten się bardzo opłacił, bo jak uwielbiam "Neon Bible" to nie wiem czy chciałbym usłyszeć jej kopię. A tak grupa zmieniła trochę tor swojego kierunku artystycznego, zbliżając się do Springsteena z okresu "The River", a nawet zapuściła się w rejony disco w "The Sprawl II" - ich nieśmiała próba stworzenia własnego "Heart Of Glass".
04. Joanna Newsom, Have One on Me
Nie jest to Ys oczywiście, ale w roku, w którym wielkość miała znaczenie - Newsom wyszła bez wątpienia obronną ręką. Wcześniejszy zachwyt tutaj.
03. Sufjan Stevens, The Age Of Adz
Karkołomny pomysł aranżacyjny - zgrzyty, bity, hałasy elektroniczne zestawione z charakterystycznymi dla Sufjana barokowymi orkiestracjami i fantastycznymi chórkami - mógł się skończyć przeładowaniem brzmieniowym i niespójnością stylistyczną, ale tak się na szczęście nie stało. Ekscentryczna, śmiała wizja Stevensa szybko została przyjęta jako wariactwo a'la "Kid A", a wykorzystanie autotune'a (25 minutowy kolos pod koniec jako oda dla nowego bożka współczesnej muzyki) i pierwsze wulgaryzmy na płycie musiały być nie lada szokiem dla zarówno dziennikarzy, jak i fanów artysty. W całym tym tyglu najwspanialsze było to, że z każdym następnym odtworzeniem słuchacz mógł odkryć coś nowego, bo płyta wymagała, wręcz wymuszała cierpliwości z naszej strony, a to w czasach szybkiego słuchania jest moim zdaniem bezcenne.
02. Janelle Monáe, The ArchAndroid
Wszystkie gwiazdki R&B i okolic lepiej niech się strzegą i lękają, bo właśnie pojawiła się nowa postać na rynku, która może bardzo dużo namieszać. O wybornym koncept-albumie Janelle tutaj.
01. Kanye West, My Beautiful Dark Twisted Fantasy
Wiem, jestem nudny, bo wybrałem oczywistość, coś co było potwornie hajpowane przez prasę muzyczną i wygrywało praktycznie w każdym rankingu. Dalej twierdzę, że żadne to arcydzieło i równie dobrze w innym nastroju mógłbym zamienić miejscami Westa z Newsom dla przykładu, ale krążek mesjasza Westa wydaje się chyba najlepszym dziełem wypuszczonym w tamtym roku, niezwykle urzekającym w swoim nieintencjonalnym megalomaństwie i monumentalizmie. Jakimkolwiek cynikiem by West nie był, udało mu się tak z niczego nagrać najlepszy album w swojej karierze. Brawa za to. Wcześniejszy wpis tutaj.
10. Ariel Pink's Haunted Graffiti, Before Today ex aequo z Erykah Badu, New Amerykah Part Two: Return of the Ankh
Trudno znaleźć w muzyce coś podobnego co robi Pink - w tym sensie, że mało co brzmi tak źle od strony realizacyjnej (oczywiście jest to ruch zamierzony) i jest tak dobre od strony piosenkowej. Na tej najlepszej płycie od czasu "The Doldrums" (a może i nawet lepszej?) Pink z pełną swawolą tworzy hołd dla złotych, odgrzebywanych dziś na każdą stronę lat 80-tych, triumfując bardzo udaną serią przezabawnych, ultra melodyjnych kawałków z pogranicza nowej fali, psychodelicznego popu, Fleetwood Mac, Steely Dan, Madonny czy Styxa - wszystko rzecz jasna w estetyce lo-fi.
Co do Badu - płyta mi się podobała po wyjściu, ale ostatnio ją odświeżyłem i byłem zachwycony. Wniosek? Im więcej czasu upływa, tym tego typu płyty tylko zyskują. Recka tego growera tutaj.
09. The Roots, How I Got Over
Nie tylko Kanye West samplował biegunowo odległych artystów od dominujących w zainteresowaniach raperów standardach, bo Rootsi znakomicie posłużyli się królową weird folkowej sceny Joanną Newsom. Generalnie jest to bardzo rozśpiewany album, co przyczynia się do tego, że niesamowicie szybko wpada w ucho i w nim zostaje. The Roots od dawna są na wznoszącej (z jakiejś 11 lat co najmniej), więc tylko się cieszyć, że chłopakom nie brakuje konsekwencji, pomysłów i zapału, by ciągle dostarczać hip hop najwyższej próby. Zdecydowanie najlepszy album od czasu "Phrenology".
08. Cee-Lo, The Lady Killer
Tak jak Raphael Saadiq w 2008 roku, Cee-Lo na swoim diabelnie uwodzicielskim albumie znakomicie wskrzesza soul lat 60-tych, nie pozwalając nam zapomnieć jak wielki czar miały hity z wytwórni Motown. Były to czasy, gdy panowie wychodzili w smokingach na scenę i czarowali swoim głosem przy wtórowaniu dęciaków i chórków. Czegoś takiego, z lekkim sznytem nowoczesności można usłyszeć na płycie nowego lovermana. Żadne tam słodkości w stylu Ne-Yo - tutaj macie rasowy album, w którym nieodparty "F**k You" (zabawnie zmieniony na "Forget You" w oczyszczonej wersji) miesza na listach i nikt nie może nazwać go grzecznym.
07. José James, Blackmagic
Nowa nadzieja wokalnego jazzu stała się nową nadzieją soulu. O tym świetnym krążku pisałem tutaj.
06. Kayo Dot, Coyote
Przez jakiś czas mój album roku, ale jednak spadł w rankingu. Powody są dwa. Po pierwsze - jest to album, do którego trzeba mieć konkretny nastrój, nie można sobie go puścić w każdej chwili. Po drugie - niestety wydaje się trochę za krótki, przydałoby się dodać jeszcze z jakąś jedną kompozycję dłuższą, która nie pozostawiałaby lekkiego uczucia niedosytu. Po za tym - jest to najlepszy album Drivera, więc nie mam co też zbytnio narzekać. A tutaj znajduje się mój wcześniejszy rozentuzjazmowany wpis.
05. Arcade Fire, Suburbs
Zasłużony zdobywca nagrody Grammy za najlepszy album roku, The Suburbs był pod wieloma względami najambitniejszym tworem grupy - biorąc pod uwagę stronę aranżacyjną - jak i najskromniejszym - majestatyczność poprzednika została dosyć znacząco zredukowana. Zabieg ten się bardzo opłacił, bo jak uwielbiam "Neon Bible" to nie wiem czy chciałbym usłyszeć jej kopię. A tak grupa zmieniła trochę tor swojego kierunku artystycznego, zbliżając się do Springsteena z okresu "The River", a nawet zapuściła się w rejony disco w "The Sprawl II" - ich nieśmiała próba stworzenia własnego "Heart Of Glass".
04. Joanna Newsom, Have One on Me
Nie jest to Ys oczywiście, ale w roku, w którym wielkość miała znaczenie - Newsom wyszła bez wątpienia obronną ręką. Wcześniejszy zachwyt tutaj.
03. Sufjan Stevens, The Age Of Adz
Karkołomny pomysł aranżacyjny - zgrzyty, bity, hałasy elektroniczne zestawione z charakterystycznymi dla Sufjana barokowymi orkiestracjami i fantastycznymi chórkami - mógł się skończyć przeładowaniem brzmieniowym i niespójnością stylistyczną, ale tak się na szczęście nie stało. Ekscentryczna, śmiała wizja Stevensa szybko została przyjęta jako wariactwo a'la "Kid A", a wykorzystanie autotune'a (25 minutowy kolos pod koniec jako oda dla nowego bożka współczesnej muzyki) i pierwsze wulgaryzmy na płycie musiały być nie lada szokiem dla zarówno dziennikarzy, jak i fanów artysty. W całym tym tyglu najwspanialsze było to, że z każdym następnym odtworzeniem słuchacz mógł odkryć coś nowego, bo płyta wymagała, wręcz wymuszała cierpliwości z naszej strony, a to w czasach szybkiego słuchania jest moim zdaniem bezcenne.
02. Janelle Monáe, The ArchAndroid
Wszystkie gwiazdki R&B i okolic lepiej niech się strzegą i lękają, bo właśnie pojawiła się nowa postać na rynku, która może bardzo dużo namieszać. O wybornym koncept-albumie Janelle tutaj.
01. Kanye West, My Beautiful Dark Twisted Fantasy
Wiem, jestem nudny, bo wybrałem oczywistość, coś co było potwornie hajpowane przez prasę muzyczną i wygrywało praktycznie w każdym rankingu. Dalej twierdzę, że żadne to arcydzieło i równie dobrze w innym nastroju mógłbym zamienić miejscami Westa z Newsom dla przykładu, ale krążek mesjasza Westa wydaje się chyba najlepszym dziełem wypuszczonym w tamtym roku, niezwykle urzekającym w swoim nieintencjonalnym megalomaństwie i monumentalizmie. Jakimkolwiek cynikiem by West nie był, udało mu się tak z niczego nagrać najlepszy album w swojej karierze. Brawa za to. Wcześniejszy wpis tutaj.
Komentarze
Prześlij komentarz