Przejdź do głównej zawartości

Filmy roku 2011

Teraz czas na najlepsze filmy. Jak to często bywa, także i u mnie jest to trochę wymieszanie, jeśli chodzi o same premiery. Zasady są proste - film nie może być dwa lata starszy od roku, w którym robię listę, i mogłem usłyszeć o nim nie więcej niż rok wcześniej od dnia obejrzenia. To zawsze jest problem, bo premiery są tak różne - u nas często są ogromne poślizgi w dystrybucji, a to film potrafi się raz pojawić na jakimś festiwalu i już powiedzmy datuje się go na dany rok, choć mało kto go widział. Rok filmowo bardzo bogaty, zdecydowanie najlepszy z ostatnich lat. Wybór dziesiątki jak zawsze wsparty luźnymi przemyśleniami.

Godne odnotowania:

Musimy porozmawiać o Kevinie
Tomboy
Włóczęga ze strzelbą
Koń turyński
Czarna Wenus
Snowtown
Meek's cutoff




10. Chłopiec na rowerze, reż. Jean-Pierre i Luc Dardenne

Mówi się, że to najdynamiczniejszy film w dorobku wybitnych braci - nie widziałem ich całego dorobku, więc nie mogę tego potwierdzić, ale tak jak w przypadku "Dziecka", historia krnąbrnego chłopca jest niemal dramatycznym kinem akcji. Żywość tutaj nie wynika z niesamowitych pościgów, wielkich krętactw, krwawych bijatyk, lecz z prozy życia, zbiegów okoliczności, złych decyzji. 11-letni Cyril w bardzo młodym wieku musi zmierzyć się z nową rzeczywistością, utratą niewinności, bolesnym kłamstwem, próbą adaptacji do nowej sytuacji. Film nakręcony jest w luźniejszej manierze niż w przypadku "Syna", co automatycznie czyni go przystępniejszym dla większego grona widzów. Mogę się jedynie przyczepić, że postać Samanthy ze swoją boską cierpliwością i wyrozumiałością wydawała mi się momentami aż zanadto idealna, naciągana. Pomijając ten lekki szkopuł, panowie Dardenne w formie.



09. Bellflower, reż. Evan Glodell

Jeden z trzech tegorocznych filmów, który swoim wyglądem i fabułą jawnie nawiązywał do kultowego kina sprzed lat, w międzyczasie samemu aspirując by stać się nim w przyszłości. Nie tak brutalny jak "Włóczęga ze strzelbą" i "Drive", "Bellflower" pasjonująco łączy ze sobą miotacz ognia, Mad Maxa, super oldskulowe auto, pragnienie zagłady świata z intensywnie rozkwitającą i rozpadającą się miłością pomiędzy dwojgiem młodych partnerów. Jeszcze bardziej wystylizowany niż dwa powyższe tytuły (dzięki specjalnie spreparowanej kamerze), "Bellflower" to sztandarowy niezależny dramat nakręcony w wizualnej estetyce około MTV'owskich teledysków, świetnie wykorzystujący piękne kalifornijskie lokacje, by przedstawić pozornie prostą, ale ostatecznie sprytnie rozpisaną historię związku. Kto szuka intensywności w kinie, bez tępych ucieczek w tanie efekciarstwo i sensację, to niezwłocznie powinien sięgnąć po ten tytuł. 



08. Rozstanie, reż. Asghar Farhadi

Bardzo dobry film. Wciągający po całości. Bogaty w treści. Więcej niż przekonywająco zagrany. Genialnie uwypuklający różnice klasowe i moralną problematykę indywidualnych czynów. Nie kwitujący wydarzeń z ciężarem szarżującego moralisty. Opowiadający się zawsze za człowieczeństwem, nawet jeśli dla własnego bezpieczeństwa brodzi się ono w kłamstwie. Farhadi nie wybiera stron, woli przyglądać się z boku, pozostawić ocenę widzowi. Wciąż nie pozwala na jednoznaczną ocenę protagonistów, zmieniając co chwilę nasz punkt widzenia kolejnymi rewelacjami. Styl narracji czerpie po części od kina gatunkowego, w tym wypadku podając rękę thrillerowi. Na papierze ciężki temat czyni w praktyce lekkim jak piórko, prowadząc swój film w znakomitym tempie. Hipotetycznie, gdyby Alfred Hitchcock był młodszy i urodził się w Iranie, nakręciłby właśnie "Rozstanie". Czekam na więcej panie Farhadi.  




07. Niebezpieczna metoda, reż. David Cronenberg

Cronenberg to jeden z najodważniejszych i najbieglejszych reżyserów świata, bo nie widzę żadnego innego twórcy, który byłby w stanie przełożyć tak udanie "Nagi Lunch" na taśmę filmową. "Niebezpieczna metoda" to już któryś z kolei dowód, że przydomek "krwawy baron" już dawno temu mocno się zdezaktualizował. Mistrzowsko zagrany przez główne trio aktorskie (Fassbender, Knightley, Mortensen), film jest rodzajem dramatu, w którym niby wrze od emocji, ale okazuje się, że kończy się jedynie na grze wstępnej. W scenariuszu i realizacji czuć obsesyjną kontrolę, i właśnie w powściągliwości reżysera, jego umiejętnym dozowaniu emocjami tkwi największa zaleta filmu. To nie jest ckliwa i sentymentalna produkcja w wydaniu Mechant Ivory, tylko dzieło, które odnajduje swój klucz w dystansie, represji, obsesji, pragmatyzmie, akademickich sporach, zderzeniu chłodnej analizy z nie do końca hamowanymi pobudkami seksualnymi. Kto oczekiwał szokujących scen w stylu wcześniejszego Cronenberga, ten widocznie nie widział nic od czasu "Crash", ostatniej tak wyraźnej erupcji transgresji w jego twórczości. "Niebezpieczna metoda" skręca w stronę klasycznej, literackiej narracji, pokazując twarz reżysera, który od czasu "Muchy" z lubością dekonstruuje różne konwencje filmowe. Trochę niedoceniany, mniejszy triumf wielkiego Davida.




06. Misterios de Lisboa, reż. Raul Ruiz

XIX wieczny dramat kostiumowy brawurowo ożywił nam zmarły w tym roku wybitny chilijski reżyser Raul Ruiz. Jego adaptacja powieści "Os Mistérios de Lisboa" Camilo Castelo Branco jest podobnie do niej monumentalna w formie - trwa ponad cztery godziny - ale proszę się nie bać, bo czas trwania filmu nie stanowi żadnego problemu. Rozmach i niezwykle absorbujące intrygi interkontynentalnej historii młodej sieroty Pedra i osób z nim związanych ani na chwilę nie pozwalają się nudzić, wymagając ciągłego skupienia ze strony widza. Choć jest to wyświechtane hasło, to określenie literatura na ekranie doskonale pasuje do opisu "Misterios de Lisboa". Z pedantyczną dokładnością odwzorowano realia Europy okresu romantyzmu, nakreślono ówczesne kodeksy moralne i społeczne, dzięki czemu film jest nie tylko świetną rozrywką, ale też ciekawą lekcją historii. Ogląda się go jak kanoniczną książkę czyta - z każdą kolejną minutą, kolejnym nieprawdopodobnym zwrotem akcji, widz co raz bardziej zatapia się w majestatycznie ukazanym świecie ukrytych tożsamości, cierpień, nadziei, zgubnej miłości. Widocznie coś monumentalnego i filmowego musi być w prozie Branco skoro kolejny z jego utworów staje się kanwą dla ponad czterogodzinnego widowiska (Manoel De Oliveira w 1979 roku nakręcił równie długie Amor de Perdicao). W przeciwieństwie do tamtego filmu, wielki obraz Ruiza na szczęście nie jest aż tak trudny do zdobycia.



05. Szpieg, reż. Tomas Alfredson

John le Carre powinien być dumny z tej adaptacji - Alfredson w pięknie stonowanym stylu przekłada jego intrygującą w wymowie powieść na duży ekran. Zimna kolorystyka, paranoiczny nastrój, perfekcyjna realizacja, i przede wszystkim popis gry aktorskiej na każdym froncie (Gary Oldman na Oskara) "Szpiega" wynosi go na sam panteon filmów szpiegowskich XXI wieku. Były narzekania na problemy z nadążaniem za akcją, że była zbyt skomplikowana, ale gdy bierze się pod uwagę kontekst historyczny i złożone powiązania między bohaterami, to trudno się nie dziwić, że wydarzenia nie są prezentowane w prostej, przystępnej formie. Zresztą nie przesadzajmy, znajdą się trudniejsze do śledzenia historie - tutaj nawet często używane retrospekcje aż tak nie gmatwają - po prostu trzeba oglądać z baczną uwagą. Rośnie nam nowy wielki specjalista od adaptacji.



04. Drzewo życia, reż. Terrence Malick

Kolejny z tych filmów, w który ignoranci z niekłamaną radością rzucają hasłami w rodzaju "pseudointelektualny bełkot". Odbiór "Drzewa życia" od początku był mocno spolaryzowany - ci co chwalili wizualną stronę filmu narzekali na bezsensowność samej historii, a inni - w tym ja - uznali migotliwą narrację, jej pogardę dla chronologii, jako wyjątkowe i odświeżające odstępstwo od nudnej linearności. Zresztą od dobrych trzech filmów Terrence Malick prezentuje jedyną w swoim rodzaju kategorię poematu filmowego, więc nie warto się nastawiać, że siła filmu będzie oparta o znakomity scenariusz. Pomińmy sam wygląd "Drzewa życia" i słynną już sekwencję narodzenia wszechświata i życia na ziemi, bo tutaj dokonują się transcendentalne rzeczy (zresztą wielka uwaga krytyków w tym przedziale wynika z faktu wykształcenia reżysera, jego filozoficznych zapędów). Concerto grosso Malicka - jak pięknie ujął Jerzy Płażewski - nie byłoby tak majestatyczną symfonią, gdyby nie treść - wspaniałe zatopienie się Malicka w pruderyjnej Ameryce lat 50-tych, czasach paternalistycznego społeczeństwa, w którym ojciec był autorytetem nie do podważenia. Wszystko co powoli się wyłania po wspomnianej sekwencji życia, czyli operowanie prostą dychotomią ojciec-tyran - matka-anioł, owiniętą chrześcijańską symboliką, ostatecznie kształtuje film gatunkowo jako dramat kameralny o dorastaniu dzieci w otoczeniu rodzica, który jest skłonny skrzywdzić tych, co kocha w imię swoich twardych zasad. Nie warto szukać tutaj łatwych odpowiedzi, bo u Malicka nigdy ich nie ma. Nazywajcie mnie fanbojem (którym zresztą jestem), ale Malick, nazywany czasem Thomasem Pynchonem kinematografii, poza niepotrzebnym, pretensjonalnym zakończeniem, znowu sięgnął wyżyn sztuki. Po raz piąty w ciągu 38 lat. Nieźle. Wygrana filmu w Cannes i największych podsumowaniach rocznych udowadnia, że nie tylko ja tak uważam.




03. Copie conforme. Zapiski z Toskanii, reż. Abbas Kiarostami

Jim Hoberman w jednym zdaniu najlepiej wyjaśnił czym jest arcydzieło Kiarostamiego: "Romantyczna, pocętkowana słońcem "Podróż do Włoch" ze strukturą "Przed zachodem słońca" i podporą rytmiczną "Zeszłego roku w Marienbadzie", nie wspominając o gładkim aktorstwie, które w rękach Davida Mameta przeistoczyłoby się w czyste piekło, Copie conforme to rozmyślanie na temat autentyczności, zderzające Williama Shimella z festiwalową divą Juliette Binoche." Jeżeli ktoś jeszcze myśli, że Abbas jest tylko wybitnym reżyserem regionalnym, to jego pierwszy zachodni film stanowi dobitne zaprzeczenie. Gra pozorów, tak sugestywnie roztaczana tutaj przez reżysera przemienia przyjemnie z początku zmierzający film w niesamowitą wariację na temat relacji między prawdą a fikcją w kinie, wciąż zacierającą granice, które wskazywałyby na jednoznaczną odpowiedź. Abbas od dawna ma obsesję na punkcie tej granicy - już w doskonałym "Zbliżeniu" synteza narracji dokumentalnej z fabularną iskrzyła wieloznacznością, ale "Copie conforme" sięga głębiej. Tutaj zwykłe spotkanie pary obcych ludzi w pewnym momencie rzuca wskazówkę, że mogli się znać/spotkać wcześniej i nagle w jednej chwili film przeobraża się w porażającą historię miłosną, która może być prawdziwa, albo nie. Tego nie wiemy, ale w tej całej mistyfikacyjnej grze Kiarostami wyciąga jeszcze jeden obraz - aktualną i głęboką obserwację komunikacji między partnerami, przedstawiającą niuanse i subtelności w tak samo poruszający sposób, jak niedawne opus magnum Maren Ade "Wszyscy inni". Aha, dodam tylko na koniec, że Juliette Binoche potwierdza, że jest najlepszą aktorką na świecie. 



02. Drive, reż. Nicolas Winding Refn

Pewien znakomity Duńczyk po cichu i ze smakiem wyraził miłość dla kultowego amerykańskiego kina w małym klasyku, który zazwyczaj mylny Peter Travers nazwał celnie "pure cinema". Wcześniejsze wyznanie miłości Kamila Dachnija w tym miejscu.   



01. Dreileben

Najwybitniejszym filmem, jaki widziałem w 2011 roku jest bez wątpienia trzyczęściowy niemiecki projekt "Dreileben". Wpisuje się on w co raz powszechniejszy ostatnio trend kilkuczęściowych filmów telewizyjnych, które odnajdują się doskonale zarówno na małym, jak i dużym ekranie. W ostatnich dwóch latach mieliśmy przyjemność oglądać między innymi "Carlosa", "Red Riding Trilogy" i "Mildred Pierce". Podobnie do tego środkowego, niemieckie opus magnum składa się z trzech powiązanych ze sobą filmów, nakręconych przez trzech różnych reżyserów (Christian Petzold, Dominik Graf, Christoph Hochhäusler). Obserwujemy w nich te identyczne wydarzenia w tej samej lokacji, ale za każdym razem ukazane z innej perspektywy. Gdzie trylogia "Red Riding" rozpisywała swoją fabułę na całą dekadę, "Dreileben" rozgrywa swoją historię w przeciągu kilku dni.

Pierwsza część "Etwas Besseres als den Tod" (Petzold) jest dla mnie zdecydowanie najlepsza z całej trójki i, sama w sobie, mogłaby zostać moim filmem roku. Poznajemy w niej młodego Johannesa, pracującego w szpitalu, chcącego się dostać na medycynę, oraz Ane (hipnotyzująca Luna Mijovic), bośniacką emigrantkę, pokojówkę w pobliskim hotelu. Gdy przypadkiem ich drogi się krzyżują, wybucha pomiędzy nimi burzliwe uczucie. W międzyczasie w miasteczku trwają poszukiwania zbiegłego w tym samym czasie skazanego mordercy Molescha. Już w tej części poznajemy zasady projektu - im mniej wiemy, tym lepiej. Petzold umyślnie rozbija schematy thrillera, bo w jego filmie morderca jest prawie nieobecny - woli za to skupiać się na portretowaniu intymnych relacji Johannesa i Any, wyciągając na wierzch nie tylko różnice w ich charakterach, ale też w statusie społecznoekonomicznym. Od czasu do czasu historia romansu jest genialnie kontrapunktowana przez złowieszcze znaki, które sugerują, że bohaterzy nie są do końca bezpieczni - ich ciągłe kłótnie, kończące się zazwyczaj odchodzeniem któregoś partnera w las, gdzie czaić się może zbiegły morderca, wraz ze świetną ilustracją dźwiękową wprowadzają masę niepokoju, bo widz nigdy nie wie, co się zaraz może stać. W jednej z wielu genialnych scen w filmie, Ana przekonana, że Johannes skrył się gdzieś za kamieniami wchodzi w głąb lasu, ale okazuje się, że jej chłopak idzie poniżej drogą. W sposób, jaki podbija tutaj reżyser napięcie i oczekiwania widza co do dalszego rozwiązania akcji powinien być drogowskazem dla każdego, kto chce dziś nakręcić dobry thriller. Zresztą, w tym znakomicie zaplanowanym spychaniu zagrożenia na dalszy plan film przypomina trochę klasyczne "Nie oglądaj się teraz" Roega.

W "Komm mir nicht nach" Dominika Grafa, jedynym filmie nakręconym na taśmie filmowej (reszta na kamerze cyfrowej), do miasta przybywa Jo - psycholog kryminalny - by pomóc miejscowej policji w schwytaniu Molescha. Jej przybycie nie jest witane szczególnie ciepło, bo jak się okazuje, ma jeszcze inne, dosyć istotne podłoże. Jo zatrzymuje się w domu swojej długoletniej przyjaciółki Very, która mieszka z mężem pisarzem. Część Grafa jest zdecydowanie najbardziej gadatliwa i odsłaniająca ze wszystkich, wręcz Rohmerowska w swoich długich dialogach. Tutaj Graf szczególny akcent położył na wspomnienia dwóch przyjaciółek o mężczyźnie sprzed lat, z którym obie jednocześnie, ku swojej niewiedzy, były uczuciowo zaangażowane. W porównaniu ze swoim poprzednikiem, stawiający na lżejszą, cieplejszą tonację Graf nie potrafi tak efektywnie zahipnotyzować widza swoją perspektywą, ale jako środek trylogii jego dzieło wypełnia z dobrym rezultatem swoje obowiązki.

W "Eine Minute Dunkel" Christoph Hochhäusler przedstawia nam to, co się działo przez ten cały czas z Moleschem, który do tej pory w oczach widza był jedynie ukrywającym się w lesie boogeymanem. Rzuca też podejrzenie, że Molesch mógł być niesłusznie skazany za morderstwo sprzed pięciu lat. I właśnie w dualistycznym kierunku zmierza ostatnia część "Dreileben" - chwile wolności antagonisty są przeciwstawianie ze śledztwem doświadczonego policjanta Marcusa w sprawie dawnego czynu Molescha. Mroczna i powolna w narracji, ostatnia partia efektywnie wywraca schemat poznawczy widza, kończąc całość nieprawdopodobnie ironiczną nutą. Gdyby Andriej Tarkowski nakręcić miał dziś atmosferyczny thriller, to możliwe, że przypominałby to, co osiągnął w swoim utworze Hochhäusler.

Każdy z partów trwa po mniej więcej 90 min, co daje razem 270 min kina, które fascynuje i wciąga jak mało które w ostatnich latach. Kina, które nigdy nie jest pretensjonalne. Ba, wręcz pozbywa się jakichkolwiek zapędów maksymalistycznych, bo jest projektem zdecydowanie skromnym w egzekucji. Po seansie "trzech żyć" sądzę, że lepiej filmowych puzzli ułożyć się już chyba nie da.

Komentarze

  1. Nie banalna lista, ciekawe uzasadnienia, a pierwsze miejsce to dla mnie zagadka. Dzięki za wpis.

    OdpowiedzUsuń
  2. gdzieś w Polsce można było zobaczyć Ruiza i Dreileben?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nic mi o tym nie wiadomo. Może w 2012 będzie możliwe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wlazłem szukać podsumowania muzycznego, ale zacząłem to czytać i przeczytałem całe więc tutaj pierdnę.

    Nie przepadam za współczesną twórczością Malika, ale namówiłeś mnie by w końcu odhaczyć "Drzewo życia". Jak obejrzę to tu jeszcze wrócę krzyczeć, że to "pseudointelektualny bełkot".

    Też chwalę listę. Nie jestem na bieżąco ze współczesnym kinem, a z tej skorzystałem bardziej niż z topu Marcina - ale to pewnie dlatego, że u niego mogłem przewidzieć pojawienie się poszczególnych tytułów.


    O "Dreileben" nawet nie słyszałem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajnie, że do czegoś się przydają moje chaotyczne wypociny. Nawet jeśli wykrzyczysz dzieło Malicka :)

    Dreileben to moja karta przetargowa - przypadkiem na niego natrafiłem i mnie zmiótł. Na razie mało kto o nim słyszał, ale powinno się to zmienić.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ulubione horrory z lat 2000-2009

Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej

ULUBIONE FILMY - MOJE I ZNAJOMYCH

Niemal 11 lat temu na wzór rankingu "Sight & Sound" stworzyłem listę swoich 10 ulubionych filmów. Teraz postanowiłem to zrobić znowu, by przekonać się, jak bardzo zmienił się mój gust. Okazało się, że zaledwie jedna pozycja z tamtego zestawienia dała radę się utrzymać . Co ciekawe, cztery filmy, które wtedy ostatecznie pominąłem (wspomniałem o nich w opisie) znalazły drogę do mojej topki. To pozostawia nam pięć zupełnie nowych tytułów.  W przeciwieństwie do tamtego wpisu z ulubionymi filmami ten jest sto razy ciekawszy, bo postanowiłem zaprosić do zabawy część znajomych. Dzięki temu mamy tutaj piękną różnorodność - przednie filmy gatunkowe, ostry arthouse, sprawdzony kanon czy kino tak złe, że aż dobre.  W ramach wyjaśnienia dodam, że zamieszczone tu listy (poza jednym wyjątkiem) na samym początku zawierają pozycję, która jest ceniona szczególnie wysoko przez uczestników zabawy. Specjalnie użyłem koloru czerwonego, pogrubienia i większej czcionki, żeby jeszcze bardziej to

Najlepsze horrory 2010-2019 (work in progress)

Poprzednią listę pierwszej  dekady  XXI wieku miałem wówczas nierozszerzoną, stąd pozycje, które się tam znalazły (pomijając top 11) nie do końca jeszcze oddawały pełen ogląd. Trochę rzeczy zobaczyłem później, ale takie są prawidła list - jest to zabawa bez końca. Horrory z lat 2010-2019 staram się śledzić uważniej, ale na pewno coś pominąłem. Myślę jednak, że dana lista dość dobrze oddaje to, co mi się podobało. Rzecz jasna nie każda pozycja jest tu czystym horrorem, ale nie oznacza to, że nie zawiera elementów charakterystycznych dla tego gatunku. Skala gwiazdkowa: trzy gwiazdki to film świetny, dwie – bardzo dobry, jedna – dobry. Sweetheart (Jd Dillard, 2019)   ★ Ekstaza (Joe Begos, 2019)  ★ Zombi Child (Bertrand Bonello, 2019)  ★ ★ ★   The Lighthouse (Robert Eggers, 2019)   ★ ★ ★ Midsommar. W biały dzień (Ari Aster, 2019)  ★ ★ ★ Mandy (Panos Cosmatos, 2018)  ★ In Fabric (Peter Strickland, 2018)  ★ ★ ★ Possum (Matthew Holness