Drive, reż. Nicolas Winding Refn, rok 2011
Niewiele mogę dodać o filmie, o którym tyle napisano i powiedziano, który z rozpędu stał się czymś więcej niż tylko zręcznym recyklingiem specyficznych kinowych wzorców. "Drive" to przepyszna konfitura sporządzona z nostalgii i inspiracji kultowym amerykańskim kinem sensacyjnym i samochodowym lat 70-tych i 80-tych, przy okazji czyniąca Los Angeles po raz kolejny najbardziej spektakularnym filmowo miastem na świecie. To nie tylko najlepszy film w karierze Nicolasa Windinga Refna, ale też obraz w pełni cementujący jego rolę jako czołowego dziś przedstawiciela ekscytującego kina gatunkowego. Odkurzenie stylu Michaela Manna, Wiliama Friedkina, Waltera Hilla i Petera Yatesa okazało się dla Refna znakomitym punktem wyjścia do stworzenia własnej mitologii filmowej, która może skończyć jako nowy paradygmat dla kina akcji na następne lata. Mam tu na myśli to, że wykorzystanie wskazówek z filmów rodzaju "Bullitt" czy "Żyć i umrzeć w Los Angeles" są dla Refna jedynie pretekstem, bo słusznie postanowił przetłumaczyć stylistykę kina samochodowego, neo noiru i heist movie po swojemu. Dzięki czemu Los Angeles po raz pierwszy od czasów "Mulholland Drive" wygląda tak porażająco pięknie (to że reżyser jest nieprzeciętnym estetą potwierdzało już "Valhalla Rising"), pościgi i przemoc są dobrze wplecione w fabułę, nigdy jej nie przysłaniając tępą akcją, wątek miłosny (w końcu!) jest stonowany i wiarygodnie odegrany, elementy kiczu są trzymane na wodzy.
To co mnie szczególnie nęci w "Drive", to oczywiście jego strona formalna, perfekcyjnie wystylizowana, ślicznie wymuskana. Od różowej czołówki, panoramicznych ujęć, klimatycznej kolorystyki, często używanego efektu slow-motion (dodającego kinetycznej poezji filmu wymiaru medytacyjnego), po muzykę nawiązującą do synth-popu z lat 80-tych, która w kilku momentach zderzona z akcją sprawia wrażenie teledysków w filmie, i ikoniczne wdzianko głównego bohatera (a jakże, satynowa kurtka z logiem skorpiona, którą wszyscy chcą mieć) - każdy element w obrazie mieni się cudowną retro aurą, sprawiającą, że chce się jego kadry oprawiać w ramkę i wieszać na ścianie, tak ładnie to wszystko się prezentuje. Sama fabuła, choć nieskomplikowana i raczej przewidywalna na tyle wciąga i umiejętnie trzyma w napięciu, że bez powyższych retro stylizacji dałaby sobie spokojnie radę. Patrząc na to z innej strony, bez tego połysku i aury trudno byłoby walczyć "Drive" o kultowy status, który już w tej chwili można mu przypisać.
To co mnie szczególnie nęci w "Drive", to oczywiście jego strona formalna, perfekcyjnie wystylizowana, ślicznie wymuskana. Od różowej czołówki, panoramicznych ujęć, klimatycznej kolorystyki, często używanego efektu slow-motion (dodającego kinetycznej poezji filmu wymiaru medytacyjnego), po muzykę nawiązującą do synth-popu z lat 80-tych, która w kilku momentach zderzona z akcją sprawia wrażenie teledysków w filmie, i ikoniczne wdzianko głównego bohatera (a jakże, satynowa kurtka z logiem skorpiona, którą wszyscy chcą mieć) - każdy element w obrazie mieni się cudowną retro aurą, sprawiającą, że chce się jego kadry oprawiać w ramkę i wieszać na ścianie, tak ładnie to wszystko się prezentuje. Sama fabuła, choć nieskomplikowana i raczej przewidywalna na tyle wciąga i umiejętnie trzyma w napięciu, że bez powyższych retro stylizacji dałaby sobie spokojnie radę. Patrząc na to z innej strony, bez tego połysku i aury trudno byłoby walczyć "Drive" o kultowy status, który już w tej chwili można mu przypisać.
Ryan Gosling, od lat jeden z ciekawszych aktorów młodego pokolenia (szczególnie znakomity w filmie "Szkolny chwyt"), gra postać, która pewnie szybko wejdzie do panteonu twardych bohaterów kina sensacyjnego - oparty jest trochę o kreacje, jakie stworzyli Clint Eastwood i Ryan O'Neal, ale różni się od nich wrażliwością, skrywając pod milczącą i wydawałoby się niewzruszoną powłoką łagodność i uczuciowość. To, jak Refn pokazuje jego relacje z Irene (Carey Mulligan) powinien być drogowskazem dla wszystkich reżyserów, którzy wplatają historie miłosne w tego rodzaju kino - niepotrzebny jest potok słów, bo wystarczą pojedyncze zdania, gesty, mimika, spojrzenia.
Nie ma co się dalej rozpisywać. Kto jeszcze nie widział tego popkulturowego objet d'art, to lepiej niech pędzi do kina, bo przegapi jeden z najlepszych filmów roku.
★★★★
prawda to jest zaprawdę powiadam ja ci, zabieram się właśnie za resztę filmografii tego waszmości.
OdpowiedzUsuń:) Ja tylko jeszcze nie widziałem Fear X, ale nadrobię na dniach (rzekomo i tak jego najsłabszy w karierze). Co do reszty, trylogia Pushera jest znakomita - takie trochę cinema verite przefiltrowane przez Tarantino. Valhalla to oryginalne dziwactwo. Tarkowski zmieszany z Kitano? Coś w tym stylu. Bronson to zabawna czarna komedia, też osobliwie podana. Bleeder to z kolei styl Pushera wpleciony w konwencje dramatu, z jednej strony gorzki i brutalny, z drugiej ujmująco niewinny i w pewnym sensie pogodny. Ciekawi mnie na ile Ci się spodoba reszta jego filmografii (ty ostro oceniasz, więc z tobą to nie wiadomo) :P
OdpowiedzUsuńCzytam różne recenzje i artykuły, czy tylko ja jedne widziałem jego panne Marple. Pomimo, że jest to film telewizyjny, ba część większej całości, widać w nim sznyt artysty i perwersyjne rozwalanie telewizyjnego formatu. Np. przez bardzo długie ujęcia, kamera płynie za postaciami, nie ma tego typowego zebrania i mówienia ten i ten zabił w taki i taki sposób.
OdpowiedzUsuńPolecam też to.
Ja się właśnie zastanawiałem czy go oglądać, ale jakoś zrezygnowałem. Skoro mówisz, że rozwala telewizyjny format, to trzeba będzie go jednak sprawdzić. Niepotrzebnie go spisałem na straty.
OdpowiedzUsuń