Czasem nie ma to jak powrót do muzyki, którą jeszcze parę lat temu słuchało się z wypiekami na twarzy. W większości przypadków tego typu sentymentalne wycieczki pozostają dziwnym i fascynującym artefaktem z przeszłości, nieposiadającym już tej mocy, którą posiadał w okresie inicjacji. Zainteresowanie dokonaniami bohatera tego wpisu przypadało na okres mojej fascynacji britpopem. Zespoły, które wtedy uwielbiałem - chociażby Blur i Pulp - dalej robią na mnie wielkie wrażenie, ale w przypadku odświeżania dwóch pierwszych płyt Suede - szczególnie tej drugiej - byłem lekko zdumiony. Nie spodziewałem się emocji bliskich mojemu pierwszemu poznawaniu tego dzieła. Dlatego postanowiłem napisać coś o nim, by być może przypomnieć komuś o jego istnieniu.
Suede, Dog Man Star, rok 1994
Teatralny, tragicznie romantyczny, nad wyraz ambitny i nieprzeciętnie ponury Dog Man Star okazał się w 1994 roku łabędzim śpiewem Suede. Tuż przed końcem jego nagrania, odszedł drugi filar grupy, gitarzysta Bernard Butler. Napięcie towarzyszące w czasie nagrywania tej płyty między okazało się dla wyjątkowo uzdolnionego Butlera nie do wytrzymania. Jego odejście zakończyło pierwszy etap w karierze zespołu; żywot krótki, ale pełny chwały. Do jego wyżyn artystycznych nigdy nie udało się już zespołowi dosięgnąć, choć zdarzyły się im później jeszcze dwa świetne albumy (Coming Up i Head Music).
Swego czasu prasa brytyjska bardzo często porównywała Andersona i Butlera do słynnego duetu Morrissey-Marr z The Smiths, pokładając w nich ogromne nadzieje, które przerodzą się nie tylko w królowanie na krajowym rynku, ale także w podbój od dawna wówczas nieosiągalnej Ameryki. Stąd oczekiwania wobec drugiego albumu Suede były ogromne. Choć Ameryka pozostała niewzruszona (pomimo dobrych recenzji), to rozpatrywanie albumu poprzez komercyjne wyniki nie ma większego znaczenia. Jego najbardziej niesamowitym aspektem pozostaje fakt, że pomimo wyniszczającego konfliktu wewnątrz grupy, w jakiś zupełnie magiczny sposób duet songwriterów umiał przenieść swoje kompozycje na zupełnie nowy obszar, wyróżniający się zdecydowanie szerszym zakresem stylistycznym i potężniejszym brzmieniem niż ich słynny debiut, tak świetnie przecież odkurzający glam-rockowe pretensje i dwuznaczną seksualność.
Wszystko na Dog Man Star było mocno zatopione w depresyjnym nastroju, pogłębianym przez gorzkie, pełne rezygnacji obserwacje życia angielskiego społeczeństwa w metropolii. Wystudiowane wokalizy Andersona, czasami nawet bliskie operowej maniery a przeważnie nie daleko od jego idola, Davida Bowiego - w balladach "Wild Ones" i "The Two Of Us" lśniły rzadko spotykanym w muzyce popowej czy rockowej lat 90. majestatem. Nawet jeśli styl tej muzyki nie był zarezerwowany dla każdego słuchacza, to przynajmniej domagał się szacunku i braw za samo wykonanie. Bo ten konkretny pomost między powyżej wymienionymi, cudownie pretensjonalnymi balladami i dramatycznymi glam-rockowymi hymnami jak "We Are The Pigs" i "New Generation" decydował o wielkiej wartości albumu. Czasem ich górnolotne aspiracje rozbijały się o ziemię, jak w wyjątkowo nadętym "Black Or Blue" (choć to wciąż fascynujące fiasko), ale w następującym po nim 9-minutowym triumfie gitarowej nerwicy w "Asphalt World", ekstaza sięgała zenitu. Tylko żal mnie ściska, że nikt po 1994 roku nie pokusił się o stworzenie podobnej, tak barokowo inkrustowanej muzyki, określonej przez Simona Reynoldsa jako wyżyny omdlewającej histerii. Widocznie trzeba tak dobrych narkotyków, jakimi napędzał się wtedy Anderson.
Swego czasu prasa brytyjska bardzo często porównywała Andersona i Butlera do słynnego duetu Morrissey-Marr z The Smiths, pokładając w nich ogromne nadzieje, które przerodzą się nie tylko w królowanie na krajowym rynku, ale także w podbój od dawna wówczas nieosiągalnej Ameryki. Stąd oczekiwania wobec drugiego albumu Suede były ogromne. Choć Ameryka pozostała niewzruszona (pomimo dobrych recenzji), to rozpatrywanie albumu poprzez komercyjne wyniki nie ma większego znaczenia. Jego najbardziej niesamowitym aspektem pozostaje fakt, że pomimo wyniszczającego konfliktu wewnątrz grupy, w jakiś zupełnie magiczny sposób duet songwriterów umiał przenieść swoje kompozycje na zupełnie nowy obszar, wyróżniający się zdecydowanie szerszym zakresem stylistycznym i potężniejszym brzmieniem niż ich słynny debiut, tak świetnie przecież odkurzający glam-rockowe pretensje i dwuznaczną seksualność.
Wszystko na Dog Man Star było mocno zatopione w depresyjnym nastroju, pogłębianym przez gorzkie, pełne rezygnacji obserwacje życia angielskiego społeczeństwa w metropolii. Wystudiowane wokalizy Andersona, czasami nawet bliskie operowej maniery a przeważnie nie daleko od jego idola, Davida Bowiego - w balladach "Wild Ones" i "The Two Of Us" lśniły rzadko spotykanym w muzyce popowej czy rockowej lat 90. majestatem. Nawet jeśli styl tej muzyki nie był zarezerwowany dla każdego słuchacza, to przynajmniej domagał się szacunku i braw za samo wykonanie. Bo ten konkretny pomost między powyżej wymienionymi, cudownie pretensjonalnymi balladami i dramatycznymi glam-rockowymi hymnami jak "We Are The Pigs" i "New Generation" decydował o wielkiej wartości albumu. Czasem ich górnolotne aspiracje rozbijały się o ziemię, jak w wyjątkowo nadętym "Black Or Blue" (choć to wciąż fascynujące fiasko), ale w następującym po nim 9-minutowym triumfie gitarowej nerwicy w "Asphalt World", ekstaza sięgała zenitu. Tylko żal mnie ściska, że nikt po 1994 roku nie pokusił się o stworzenie podobnej, tak barokowo inkrustowanej muzyki, określonej przez Simona Reynoldsa jako wyżyny omdlewającej histerii. Widocznie trzeba tak dobrych narkotyków, jakimi napędzał się wtedy Anderson.
Ciekawe jest to, że niezwykle ciepło przyjęty album w swoim czasie nawet w Wielkiej Brytanii nie powtórzył sukcesu, jakim cieszył się ich debiut i kilka lat potem już mało kto o nim pamiętał. Można to tłumaczyć oczywiście jego pewną nieprzystępnością, ale tak w jak każdej dziedzinie życia, także i w muzyce również istnieją przeraźliwe przykłady niesprawiedliwości i Dog Man Star niefortunnie załapał się do grona pechowców. Na szczęście ostatnie lata pokazują, że rewaluacja już nastąpiła i krytycy słusznie oceniają ten album jako niezwykłą rzecz. Ja po przypomnieniu sobie tego nagrania jeszcze mocniej się utwierdzam w przekonaniu, że symultanicznie góra Olimp i Waterloo britpopu - artystyczne, pop-glam-rockowe arcydzieło Suede to po prostu jeden z największych i chyba wciąż trochę ukrytych diamentów muzyki lat 90.
♫♫♫♫♫
Serdeczne dzięki za rekomendację tej płyty. Nie znałem zespołu Suede, ale ten album bardzo przypadł mi do gustu. Zobaczymy, czy takie same emocje wywoła za kilka lat. Teraz pora na szersze poznanie dorobku grupy :).
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy :) No pierwszy album nie jest wcale dużo gorszy od "Dog Man Star". A późniejsze już mniej ambitne, ale dosyć przyjemne do słuchania.
OdpowiedzUsuń