Mastodon, The Hunter, 2011
"Super ciężkie Led Zeppelin" - tak opisywał w jednym z wywiadów perkusista Brann Dailor najnowsze dokonanie najlepszej grupy metalowej na świecie. Z własnych założeń, spodziewałem się po Mastodonie syntezy "Crack the Skye" z "Leviathanem", z przewagą stylu tej drugiej, ale grupa poszła do przodu w kierunku trochę innym, gładszym i bardziej przyjaznym, czyniąc momentami nie aż tak ciężką "Crack the Skye" nieustępliwą bestią. Ciężkie Led Zeppelin jak najbardziej, ale bez super. Przy pierwszym przesłuchaniu moje zdziwienie było tak ogromne, że aż byłem skłonny uznać "The Hunter" za największą porażkę w ich karierze, i także największe tegoroczne rozczarowanie muzyczne. To nie jest nowa sytuacja dla mnie - wcześniej podobnych odczuć doznawałem przy premierach ostatnich dokonań Arcade Fire i Fleet Foxes, które początkowo wydawały mi się niezbyt udane, by następnie urosnąć do dzieł wysokiej rangi. W dzisiejszych czasach co raz ciężej powstrzymać rozgorączkowanie, zachować spokój w oczekiwaniu na płyty zespołów ważnych dla słuchacza. Wygórowane wymagania wobec zespołu, domagania, aby najnowsze wydawnictwo było tak samo dobre, a nawet i lepsze niż poprzednik jest bardzo niezdrowym podejściem, pochopnie nastawiającym na negatywny odbiór. "The Hunter" padł ofiarą właśnie tej tendencji, ale na szczęście przy kolejnych przesłuchaniach muzyka sama się obroniła, zmieniając moją początkową niechęć. Okazało się, że ciągłe poszukiwanie, zmiana muzyki z płyty na płytę jest zwycięską taktyką dla zespołu.
Mastodon jest przez niektórych porównywany w kwestiach kariery i albumowego rozwoju do Metalliki, więc gdyby przyjąć ten punkt widzenia, to teraz jesteśmy chyba na etapie czarnego albumu. Dezynfekcja agresywnych, sludge metalowych korzeni, tak efektywnie rozpoczęta na dwóch poprzednich płytach tutaj jest już w pełni zakończoną akcją. Naprawdę, charakterystyczny ciężar i agresja muzyki zaczyna ulatniać się jak freon - niby jest konkretne riffowanie, ale karku to oni nie łamią, zapodziały się też nawet kilkuczęściowe struktury najwybitniejszego moim zdaniem LP w ich karierze, progresywnego "Crack the Skye".
Można zakładać, że sporą rolę w tych zmianach mógł mieć producent Mike Elizondo, facet z kompletnie innej bajki (tak czy siak nie byle kto, bo produkował rewelacyjną płytę Fiony Apple, "Extraordinary Machine"). Jeśli on skusił grupę do śmielszego zmiękczania brzmienia i uproszczenia kompozycji, to wcale nie uczynił źle. Teraz Mastodonowi co raz bliżej pod względem ciężkości do kanadyjskiego Rush, choć "The Hunter" porzuca koncept albumowe tropy, w których obie drużyny się tak lubują (po raz pierwszy od czasu debiutu "Remission"). Brak myśli przewodniej spajającej całość w monolit jest akurat dobrym odświeżeniem dla zespołu, bo powtarzanie ciągle tych samych patentów niekoniecznie wychodzi na zdrowie. Mimo iż Mastodon nigdy nie był chwalony za partie głosowe, to na ostatnich dwóch płytach uległo to relatywnej poprawie. Na najnowszej wokale są czyste jak nigdy, często dwuścieżkowe, i co raz mniej wśród nich miejsca na ryk, który wcześniej dodawał ich muzyce hardcore'owej wściekłości, pięknie rozjuszając potężne kompozycje z majestatycznego "Leviathana". Dzisiejsze podejście zespołu mi się bardziej podoba, bo zdecydowanie przekładam melodyjny, czysty śpiew nad growl.
Niektóre pasaże, jak refren w "Stargasm" są łagodne, nawet powiedziałbym popowe, brzmiąc niczym Def Leppard na metalowych steroidach. Taki "Curl of the Burl" przypomina mi Queens of the Stone Age, wydając się kawałkiem idealnie skrojonym na potrzeby radia, ale najbardziej zaskakująco wypadają ballady (tak, ballady). Mowa głównie o przejmującym utworze tytułowym, przykrytym mistyczną mgiełką, zadedykowanym zmarłemu niedawno bratu, przypominającym trochę spokojniejsze momenty z "Crack the Skye". Do obrazu lekko nie pasuje jedynie epicka solówka rozpoczynająca swoje przebiegi gdzieś po drugim chorusie. Czasy hair metalu minęły, wiec trochę osobliwie brzmią takie wstawki. Bardzo podobnie wypada ostatni na płycie "The Sparrow", skromniejszy, nawet bardziej udany utwór. Czyżby Mastodon pokusił się o nagranie nowej wersji pop metalu w XXI wieku? Próbę stworzenia nowej definicji mainstreamowego metalu? Wystarczy posłuchać skądinąd znakomitego "Dry Bone Valley" i wnioski nasuwają się ciekawe. Niby dalej grają progresywny metal, ale pojawiają się wyraźne wyłomy. Najważniejsze jest to, że wychodzą z tego obronną ręką. Po trzecim przesłuchaniu obraz płyty nabiera klarowności i oferuje co raz więcej satysfakcji.
Są sporadyczne momenty, gdy starają się łączyć stare z nowym, jak w "Blasteoid", ale nie robi to wielkiego wrażenia. Za to prawdziwie zastanawiająca jest jedna kompozycja, "Creature Lives". Bez wątpienia najbardziej niedorzeczna rzecz jaką popełnili, ze wstępem rodem z sci-fi, z podniosłymi, na wpół rycerskimi zaśpiewami i mięsistą solówką w tle, za którą powinni wsadzić gitarzystę do karceru. To w końcu płyta Mastodon, a nie Manowar. Może to być pierwszy przykład guilty pleasure wśród ich twórczości. Następujący po nim "Spectrelight", sprinter w stylu "Blood Mountain" zmywa jednak pewne uczucie dyskomfortu, jaki przyniósł dziwoląg autorstwa Dailora. Rzekomo "The Hunter" był dosyć kolaboracyjną płytą, każdy z muzyków dorzucał własne cegiełki do całości. Widocznie ktoś w grupie ciągnie resztę muzyków do dokonywania małych wywrotów stylistycznych, ale powinni z mniejszym pobłażaniem tolerować zapędy Dailora. Jedna taka kompozycja na płytę jest wystarczająca.
Pytanie względem tego wydawnictwa nasuwa się jedno - czy jest to naturalna ewolucja, czy jednak co raz mocniejsze oznaki pojawiania się kompromisu. Trudno stwierdzić, ale kto wie czy zespól nie zaczyna myśleć o większej sprzedaży płyt, o powiększeniu bazy fanów. Uznanie krytyki, które mieli od początku kariery w jakimś stopniu przenosiło się na uznanie publiczności i nie najgorszą sprzedaż, ale grupa nie doczekała się jeszcze zasłużonej złotej płyty. Może to być album, który poróżni mniej otwartych fanów, zrażając część, która akceptowała wybryki "Crack the Skye", ale uznawała to za przejściowe i liczyła na powrót do stylu z debiutanckich walców śmierci. Z drugiej strony faktycznie przystępny "The Hunter" powinien spodobać się osobom, które nieszczególnie przepadają za metalem. Pomimo swoich pewnych zastrzeżeń i wstępnego niepokoju jestem ostrożny w stosunku do tej płyty, bo nie wiem jak będzie dla mnie brzmiała pod koniec grudnia. Już w tej chwili jest growerem i pewny mogę być jednego - o żadnej abdykacji nie ma mowy. Mastodon wciąż rządzi.
♫♫♫♫
Highlight: Curl of the Burl
Mastodon jest przez niektórych porównywany w kwestiach kariery i albumowego rozwoju do Metalliki, więc gdyby przyjąć ten punkt widzenia, to teraz jesteśmy chyba na etapie czarnego albumu. Dezynfekcja agresywnych, sludge metalowych korzeni, tak efektywnie rozpoczęta na dwóch poprzednich płytach tutaj jest już w pełni zakończoną akcją. Naprawdę, charakterystyczny ciężar i agresja muzyki zaczyna ulatniać się jak freon - niby jest konkretne riffowanie, ale karku to oni nie łamią, zapodziały się też nawet kilkuczęściowe struktury najwybitniejszego moim zdaniem LP w ich karierze, progresywnego "Crack the Skye".
Można zakładać, że sporą rolę w tych zmianach mógł mieć producent Mike Elizondo, facet z kompletnie innej bajki (tak czy siak nie byle kto, bo produkował rewelacyjną płytę Fiony Apple, "Extraordinary Machine"). Jeśli on skusił grupę do śmielszego zmiękczania brzmienia i uproszczenia kompozycji, to wcale nie uczynił źle. Teraz Mastodonowi co raz bliżej pod względem ciężkości do kanadyjskiego Rush, choć "The Hunter" porzuca koncept albumowe tropy, w których obie drużyny się tak lubują (po raz pierwszy od czasu debiutu "Remission"). Brak myśli przewodniej spajającej całość w monolit jest akurat dobrym odświeżeniem dla zespołu, bo powtarzanie ciągle tych samych patentów niekoniecznie wychodzi na zdrowie. Mimo iż Mastodon nigdy nie był chwalony za partie głosowe, to na ostatnich dwóch płytach uległo to relatywnej poprawie. Na najnowszej wokale są czyste jak nigdy, często dwuścieżkowe, i co raz mniej wśród nich miejsca na ryk, który wcześniej dodawał ich muzyce hardcore'owej wściekłości, pięknie rozjuszając potężne kompozycje z majestatycznego "Leviathana". Dzisiejsze podejście zespołu mi się bardziej podoba, bo zdecydowanie przekładam melodyjny, czysty śpiew nad growl.
Niektóre pasaże, jak refren w "Stargasm" są łagodne, nawet powiedziałbym popowe, brzmiąc niczym Def Leppard na metalowych steroidach. Taki "Curl of the Burl" przypomina mi Queens of the Stone Age, wydając się kawałkiem idealnie skrojonym na potrzeby radia, ale najbardziej zaskakująco wypadają ballady (tak, ballady). Mowa głównie o przejmującym utworze tytułowym, przykrytym mistyczną mgiełką, zadedykowanym zmarłemu niedawno bratu, przypominającym trochę spokojniejsze momenty z "Crack the Skye". Do obrazu lekko nie pasuje jedynie epicka solówka rozpoczynająca swoje przebiegi gdzieś po drugim chorusie. Czasy hair metalu minęły, wiec trochę osobliwie brzmią takie wstawki. Bardzo podobnie wypada ostatni na płycie "The Sparrow", skromniejszy, nawet bardziej udany utwór. Czyżby Mastodon pokusił się o nagranie nowej wersji pop metalu w XXI wieku? Próbę stworzenia nowej definicji mainstreamowego metalu? Wystarczy posłuchać skądinąd znakomitego "Dry Bone Valley" i wnioski nasuwają się ciekawe. Niby dalej grają progresywny metal, ale pojawiają się wyraźne wyłomy. Najważniejsze jest to, że wychodzą z tego obronną ręką. Po trzecim przesłuchaniu obraz płyty nabiera klarowności i oferuje co raz więcej satysfakcji.
Są sporadyczne momenty, gdy starają się łączyć stare z nowym, jak w "Blasteoid", ale nie robi to wielkiego wrażenia. Za to prawdziwie zastanawiająca jest jedna kompozycja, "Creature Lives". Bez wątpienia najbardziej niedorzeczna rzecz jaką popełnili, ze wstępem rodem z sci-fi, z podniosłymi, na wpół rycerskimi zaśpiewami i mięsistą solówką w tle, za którą powinni wsadzić gitarzystę do karceru. To w końcu płyta Mastodon, a nie Manowar. Może to być pierwszy przykład guilty pleasure wśród ich twórczości. Następujący po nim "Spectrelight", sprinter w stylu "Blood Mountain" zmywa jednak pewne uczucie dyskomfortu, jaki przyniósł dziwoląg autorstwa Dailora. Rzekomo "The Hunter" był dosyć kolaboracyjną płytą, każdy z muzyków dorzucał własne cegiełki do całości. Widocznie ktoś w grupie ciągnie resztę muzyków do dokonywania małych wywrotów stylistycznych, ale powinni z mniejszym pobłażaniem tolerować zapędy Dailora. Jedna taka kompozycja na płytę jest wystarczająca.
Pytanie względem tego wydawnictwa nasuwa się jedno - czy jest to naturalna ewolucja, czy jednak co raz mocniejsze oznaki pojawiania się kompromisu. Trudno stwierdzić, ale kto wie czy zespól nie zaczyna myśleć o większej sprzedaży płyt, o powiększeniu bazy fanów. Uznanie krytyki, które mieli od początku kariery w jakimś stopniu przenosiło się na uznanie publiczności i nie najgorszą sprzedaż, ale grupa nie doczekała się jeszcze zasłużonej złotej płyty. Może to być album, który poróżni mniej otwartych fanów, zrażając część, która akceptowała wybryki "Crack the Skye", ale uznawała to za przejściowe i liczyła na powrót do stylu z debiutanckich walców śmierci. Z drugiej strony faktycznie przystępny "The Hunter" powinien spodobać się osobom, które nieszczególnie przepadają za metalem. Pomimo swoich pewnych zastrzeżeń i wstępnego niepokoju jestem ostrożny w stosunku do tej płyty, bo nie wiem jak będzie dla mnie brzmiała pod koniec grudnia. Już w tej chwili jest growerem i pewny mogę być jednego - o żadnej abdykacji nie ma mowy. Mastodon wciąż rządzi.
♫♫♫♫
Komentarze
Prześlij komentarz