Oba filmy będą pokazywane na festiwalu "Transatlantyk" w Poznaniu (15-22.08.2012):
Jak się okazuje po niespełna pół godzinie, historia cierpiącego na narkolepsję Lovella Milo (T.J. Thyne) nie za wiele ma wspólnego z science-fiction. Film zaczyna się od jego rozpaczliwej przemowy, wyjaśniającej szczególnie kłopotliwe objawy schorzenia – Milo zasypia w najmniej oczekiwanym momencie, by zawsze budzić się w innym okresie swego życia. Wynikająca z tego niepewność i frustracja, doprowadza go do opłakanego stanu. Podczas jednego z kolejnych przeskoków dostaje niespodziewanie wskazówkę, że w całym tym chaosie jest jakiś cel. I choć ekspozycja ma coś z kina gatunkowego, bo w przenośni ukazuje podróże w czasie, to cała ta zaburzona chronologia sprytnie ukrywa prawdziwy zamysł i przesłanie reżysera: oto mamy przed sobą wyciskacza łez w duchu starych, humanistycznych Hollywoodzkich melodramatów, z domieszką Opowieści wigilijnej i Strefy mroku. Po raczej posępnym początku, ton opowieści staje się nieco pogodniejszy i bardziej dramatyczny, narracja żywsza, a emocje przybierają sinusoidalny wykres – gdy jest smutno, to za chwilę robi się wesoło. I tak w kółko. Życie Milo, tak jak otaczających go osób, zostało pokazane w sposób przesadnie wyidealizowany, bo pomimo tego posiatkowania fabularnego, raczej domyślimy się w jakim kierunku to wszystko zmierza. Ale jest coś ujmującego w obrazie Kuenne. Niejedna scena, jak chociażby ta, w której Grace (świetna Paula Rhodes) wyraża przed zgromadzonymi swoje wielkie uczucie do Milo, zawiera niemały ładunek emocjonalny. I pomysł by nadać staroświeckiemu z natury dramatowi taką konstrukcję (budzącą pewne skojarzenia z Memento Christophera Nolana, tym bardziej, że bohater cierpi na rzadką chorobę i musi poukładać puzzle ze swojej pamięci) trzeba uznać za całkiem udany.
Mockumentów nigdy dość. A na pewno takich, w których fabuła jest podobnie szalona, co w Lunopolis. Oto mamy przed sobą historię dwóch badaczy zjawisk paranormalnych, którzy przypadkowo dowiadują się o wielkim sekrecie – mianowicie, że na księżycu od wieków żyją ludzie! Co więcej, odkrywane przez nich ślady wskazują, że spore powiązania z tą rewelacją ma pewna tajemnicza ziemska organizacja, czyli Kościół Lunologii.
Najlepszym wątkiem w filmie jest dla mnie zdecydowanie Kościół Lunologii. Nie wiem czy reżyser faktycznie sobie tak założył, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że zbudował go na przykładzie scjentologii. Tak jak jej wyznawcy, lunolodzy mocno strzegą tajemnic swojej organizacji, mają szerokie powiązania i są typową sektą, piorącą mózg absolutnymi bzdurami. Zaś sam założyciel Lunologii, J. Ari Hillard, to przecież prosta wariacja L. Rona Hubbarda. W końcu, jak zauważył krytyk Michael Atkinson, dobrze zrobione kino sci-fi zawsze najbliżej było satyry, więc warto odbierać Lunopolis jako właśnie ten rodzaj utworu.
Jak się okazuje po niespełna pół godzinie, historia cierpiącego na narkolepsję Lovella Milo (T.J. Thyne) nie za wiele ma wspólnego z science-fiction. Film zaczyna się od jego rozpaczliwej przemowy, wyjaśniającej szczególnie kłopotliwe objawy schorzenia – Milo zasypia w najmniej oczekiwanym momencie, by zawsze budzić się w innym okresie swego życia. Wynikająca z tego niepewność i frustracja, doprowadza go do opłakanego stanu. Podczas jednego z kolejnych przeskoków dostaje niespodziewanie wskazówkę, że w całym tym chaosie jest jakiś cel. I choć ekspozycja ma coś z kina gatunkowego, bo w przenośni ukazuje podróże w czasie, to cała ta zaburzona chronologia sprytnie ukrywa prawdziwy zamysł i przesłanie reżysera: oto mamy przed sobą wyciskacza łez w duchu starych, humanistycznych Hollywoodzkich melodramatów, z domieszką Opowieści wigilijnej i Strefy mroku. Po raczej posępnym początku, ton opowieści staje się nieco pogodniejszy i bardziej dramatyczny, narracja żywsza, a emocje przybierają sinusoidalny wykres – gdy jest smutno, to za chwilę robi się wesoło. I tak w kółko. Życie Milo, tak jak otaczających go osób, zostało pokazane w sposób przesadnie wyidealizowany, bo pomimo tego posiatkowania fabularnego, raczej domyślimy się w jakim kierunku to wszystko zmierza. Ale jest coś ujmującego w obrazie Kuenne. Niejedna scena, jak chociażby ta, w której Grace (świetna Paula Rhodes) wyraża przed zgromadzonymi swoje wielkie uczucie do Milo, zawiera niemały ładunek emocjonalny. I pomysł by nadać staroświeckiemu z natury dramatowi taką konstrukcję (budzącą pewne skojarzenia z Memento Christophera Nolana, tym bardziej, że bohater cierpi na rzadką chorobę i musi poukładać puzzle ze swojej pamięci) trzeba uznać za całkiem udany.
★★½
Pokazy 16 i 17 sierpnia.
Mockumentów nigdy dość. A na pewno takich, w których fabuła jest podobnie szalona, co w Lunopolis. Oto mamy przed sobą historię dwóch badaczy zjawisk paranormalnych, którzy przypadkowo dowiadują się o wielkim sekrecie – mianowicie, że na księżycu od wieków żyją ludzie! Co więcej, odkrywane przez nich ślady wskazują, że spore powiązania z tą rewelacją ma pewna tajemnicza ziemska organizacja, czyli Kościół Lunologii.
Pierwsze minuty filmu błyskawicznie nasunęły
mi skojarzenia ze znakomitym australijskim mock horrorem, The Tunnel z 2011 roku, który również na samym początku zaryzykował
zdradzeniem losu bohaterów. W Lunopolis
to rozwiązanie wypada akurat trochę lepiej, bo po pierwsze konwencja jest mniej
restrykcyjna, i po drugie – ciężko się domyślić przed samym końcem, co tak
naprawdę się z nimi stało. A koniec ma nastąpić, a jakżeby inaczej, w dniu 22
grudnia 2012 roku. Nagrania badaczy same w sobie pokazane są w filmie
dokumentalnym, gdzie jest i zabawnie łamiący angielszczyznę narrator, i „znamienici”
goście ze świata nauki. Swoista parodia teorii spiskowych, jaką prezentuje
Avant, rozgrywana jest oczywiście na poważnie, co tylko potęguje komiczny
wymiar całości. Wiadomo nie od dziś, że amerykańska kultura żywi się wszelkimi
mitami i teoriami spiskowymi, występującymi w genialnych powieściach Thomasa
Pynchona lub w tasiemcowym Archiwum X. W
Lunopolis uświadczymy małą kumulację
tego: teorie o podróżowaniu w czasie, nieskończonej ilości wymiarów, Atlantydzie
i katastrofie w Roswell. A to tylko przedsmak tego co nas czeka. Okazuje się
nawet, że np. Elvis Presley i Aleksander Wielki są nikim innym, jak przybyszami
z przyszłości!
Najlepszym wątkiem w filmie jest dla mnie zdecydowanie Kościół Lunologii. Nie wiem czy reżyser faktycznie sobie tak założył, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że zbudował go na przykładzie scjentologii. Tak jak jej wyznawcy, lunolodzy mocno strzegą tajemnic swojej organizacji, mają szerokie powiązania i są typową sektą, piorącą mózg absolutnymi bzdurami. Zaś sam założyciel Lunologii, J. Ari Hillard, to przecież prosta wariacja L. Rona Hubbarda. W końcu, jak zauważył krytyk Michael Atkinson, dobrze zrobione kino sci-fi zawsze najbliżej było satyry, więc warto odbierać Lunopolis jako właśnie ten rodzaj utworu.
★★½
Pokazy 19 i 20 sierpnia.
Komentarze
Prześlij komentarz