Na wzór rankingu "Sight & Sound" zamieszczam 10 filmów, które prawdopodobnie darzę największą miłością. Tego typu lista jest oczywiście zadaniem niewykonalnym, bo mógłbym ją zmieniać codziennie, dając innego Scorsese (Taksówkarz), dorzucając Malicka (Cienka czerwona linia albo Niebiańskie dni), Kubricka (2001: Odyseja kosmiczna), Fassbindera (Strach zżerać duszę albo Berlin Alexanderplatz), Rivette'a (Celine i Julie odpływają lub Duelle), Kazana (Wiosenna bujność traw), Cronenberga (Nierozłączni lub Crash), Coppolę (Czas apokalipsy, Ojciec chrzestny, w szczególności druga część), Raya (Johnny Guitar lub Ponad życie), Ozu (Późna wiosna), Bressona (Na los szczęścia, Baltazarze!) czy Akerman (Jeanne Dielman). Już na samą myśl takiego ograniczania się boli mnie głowa, więc za skrzywdzenie wymienionych filmów szczerze przepraszam, w szczególności lata 70., które mają tylko jeden tytuł na mojej liście. Choć niekoniecznie uważam Świt umarłych za najlepszy film tej dekady, to na jego korzyść działa przede wszystkim to, że widziałem go więcej razy od każdej wymienionej tutaj pozycji. No i zawiera w sobie wszystko, co kocham w horrorach. Koszmarnie bezsensownym pomysłem jest układanie filmów według zasady "który lepszy", stąd ułożenie chronologiczne.
Edit (19 wrzesień): Po zastanowieniu się wyrzucam jednak Szalonego Piotrusia Godarda na rzecz tego filmu, który przebywał tam ostatnio i od razu powinien być włączony - Chinatown. Odda to zarazem większą sprawiedliwość latom 70., dekadzie zdominowanej przez wybitne osiągnięcia Nowego Hollywood.
Edit (19 wrzesień): Po zastanowieniu się wyrzucam jednak Szalonego Piotrusia Godarda na rzecz tego filmu, który przebywał tam ostatnio i od razu powinien być włączony - Chinatown. Odda to zarazem większą sprawiedliwość latom 70., dekadzie zdominowanej przez wybitne osiągnięcia Nowego Hollywood.
I nawet części nie znam, świetnie!
OdpowiedzUsuńCieszę się! Może akurat coś Ci się spodoba :)
OdpowiedzUsuńZapomniałem dodać, że również Brian De Palma mógłby być inny - albo "Świadek mimo woli", a może i "Carrie". Wong Kar-Wai to samo - "Chungking Express", "Upadłe anioły" i "Happy Together" wiecznie walczą ze sobą. Problem nie kończy się nawet na samym wyborze takowych filmów, bo często u jednego reżysera jest ciężko wybrać to najlepsze dzieło z filmografii. Ciekawe jak to będzie wyglądało za pięć lat.
OdpowiedzUsuńRaczej spodoba - bo znaną mi część listy uwielbiam.
OdpowiedzUsuńZnasz film "Memories of Matsuko" (Kiraware Matsuko-no issho) z 2006 roku? Reżyserował Tetsuya Nakashima, jakoś tak mi skojarzyło się automatycznie. Popieprzony, ale nie bardziej niż niektóre Twoje propozycje :-)
To znaczy, że mamy podobny gust. Nice to know this :)
OdpowiedzUsuńFilmu nie znam w ogóle i z tego co widzę, wygląda dość ciekawie. Skoro jesteśmy wśród popieprzonych Azjatów, to widziałeś "Cold Fish" Shiona Sono z 2010 roku? Nawet tutaj opisywałem ten film. Szaleństwo wysokiej klasy. Zakładam, że innego zajoba - "I Saw the Devil" - masz zaliczonego, więc pomijam :P Z filmów azjatyckich jeszcze bardzo wysoko, blisko top 30-20 życia jest "Zagadka zbrodni" Bonga Joon-hoo. Każdemu kto nie widział polecam go. Absolutny majstersztyk.
Napiszesz coś więcej o "Mieście smutku" i "Chłopcu z ulicy Guling"? Nigdy nie słyszałem o tych filmach :>
OdpowiedzUsuńUwielbiałem kiedyś "Szalonego Piotrusia", tymczasem dzisiaj już nawet nie potrafię tego oglądać, jak zresztą większości utworów Godarda.
Oba są epickimi dramatami historycznymi, odwołującymi się do przykrych incydentów z bardzo burzliwej historii Tajwanu (tam naprawdę się dużo działo, polecam wiki). Film Hou jest bardziej statyczny i obserwacyjny, przypominający trochę filmowe transcendencje Ozu, bardzo piękny w swoim minimalizmie i oszczędności emocjonalnej. Wizualnie nie ma o czym mówić - większość kadrów to jak obrazy malarskie. Hou Hsiao-Hsien to w ogóle dla mnie jeden z bogów kina. Zaś o filmie Yanga pisałem na blogu przy okazji filmów z lat 90-tych, ale wkleję tutaj:
OdpowiedzUsuń"230 minutowe opus magnum Edwarda Yanga było artystycznym apogeum Tajwańskiej Nowej Fali, która była najsilniejszym nurtem w kinematografii światowej lat 90-tych. Iście powieściowy charakter fabuły filmu kreśli nam rozległy obraz życia w Tajpeju początku lat 60-tych, zdominowanym przez polityczne represje, niepewność społeczeństwa wobec przyszłości oraz co istotniejsze, brak tożsamości, skłaniający wyalienowanych nastolatków do zakładania ulicznych gangów. Z wielu nieśpiesznie rozwijanych wątków w połowie wyłania się nam centralny, w którym miłość i pragnienie zmierzają ku tragicznemu zakończeniu. Piękny, żywy, smutny, bogaty, pozostający na zawsze w pamięci portret młodości. I najwybitniejszy film dekady."
Dodam, że ktoś używał porównania do Nicholasa Raya, "Buntownika bez powodu", i jest to jakiś trop. Generalnie na ten film nie ma madafaki. Czekam na jakąś ładną kopię w necie, bo niestety film chodzi w słabej jakości :(
Dla mnie też większość filmów Godarda już nie to samo, ale "Szalonego Piotrusia" mogę oglądać ciągle - wszystko w nim uwielbiam. Jest w tym filmie radość, która szybko zaczęła znikać z twórczości Godarda.
Sprawdzę Bonga, znów dzięki. Do Azji mam podwójną słabość, niezależnie czy będzie to czarno-biały japoński ambient z lat 50-60, czy chińskie epickie cuda z lat 80. i 90., czy koreańskie komediodramaty lub hardcore'y z dwutysięcznych, czy znów Miyazaki. Kopalnia bez dna, a mimo pewnej mody wciąż ledwo znana.
OdpowiedzUsuńAha, "Zagadka zbrodni" = "Salinui chueok". No to widziałem oczywiście, nie raz!
OdpowiedzUsuńSpodziewałem się, że znasz Bonga i ten tytuł, ale musiałem nim rzucić :) Widzę masz swój sposób kodowania tytułów - w oryginalnym przełożeniu na nasz alfabet ;) Ja też mam do Azji wielką słabość, tym bardziej, że gdzieś tak od czasu Tajwańskiej nowej fali, czyli połowy lat 80-tych, ruszyło się domino i worek wysypał się z masą genialnych rzeczy. Dobre określenie na japońców z lat 50-60 - ambient (choć nowa fala to wszystko rozpieprzyła i ją można nazwać jako wielką delirkę). Nawet jeśli ta moda jest, to ludzie zazwyczaj omijają to co godne, a skupiają się na łzawych, bezpłciowych dramacikach, ładnie nakręconych, ale niewiele różniących się od telenoweli. Dobrze, że kino gatunkowe co rusz dostarcza nam dobrą zabawę, w szczególności szaleni Koreańczycy. Studnia bez dna, ale ostatnio coś zadyszka jest. Może to chwilowe.
OdpowiedzUsuńMyślę, sobie, że ciekawym eksperymentem byłoby po stworzeniu pierwszej takiej listy zapisywać, jak się zmienia. Co wyrzucasz (i na rzecz czego), co dokładasz. I tak przez lata - na ile by starczyło cierpliwości :). Oj, to byłaby w moim przypadku ciężka walka.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Też o tym myślałem :) Tak, jest to ciężka walka, bo np. coś odświeżę w blureju, i głowię się czemu nie dałem tego tytułu na listę. Powinno się ją rozszerzyć do 300 tytułów.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam również