Nie był to zbytnio udany rok dla kina. Właściwie żaden film nie mógłbym nazwać arcydziełem totalnym, jak to często ze znajomymi sobie mówimy na dzieła pokroju Dzika Banda czy Wybuch. Mam nadzieję, że nie jest to jakiś głośniejszy sygnał obniżania się poziomu filmów. 2013 zapowiada już kilka premier, które dają szansę na to, że w grudniu nie skończy się tylko na kilku tytułach, a resztę trzeba będzie mozolnie szukać, żeby sporządzić tego rodzaju listę. W tamtym takich problemów nie było. W 2012 cztery tytuły mogę uznać za wybitne, z czego trzy pierwsze to chyba jedyne dzieła faktycznie oryginalne. Reszta, choć mniej ekscytująca, dała mi sporo przyjemności z różnych stron, więc ta dziesiątka jest mniej więcej dobrym oddaniem tego, co mi się najbardziej podobało w przeciągu ostatnich 12 miesięcy. A pozycję numer jeden postanowiłem dać ex aequo, bo jednak nie potrafię ich rozdzielić i stwierdzić, który lepszy. Jak w zeszłym roku, wybory podparte luźnymi komentarzami.
Wyróżnienia:
Lincoln (Steven Spielberg)
W innym kraju (Hong Sang-soo)
Niesamowity Spider-Man (Marc Webb)
Lincoln (Steven Spielberg)
W innym kraju (Hong Sang-soo)
Niesamowity Spider-Man (Marc Webb)
Universal Soldier IV: Dzień sądu (John Hyams)
Na zawsze Laurence (Xavier Dolan)
Dredd 3D (Pete Travis)
Kochankowie z Księżyca (Wes Anderson)
Niezniszczalni 2 (Simon West)
Errors of the Human Body (Eron Sheean)
Wojownik (Gavin O' Connor)
Artysta (Michel Hazanavicius)
Take Shelter (Jeff Nichols)
Zabójczy Joe (William Friedkin)
Margaret (Kenneth Lonergan)
Poza szatanem (Bruno Dumont)
Ścigana (Steven Soderbergh)
To nie jest film (Mojtaba Mirtahmasb, Jafar Panahi)
Raid (Gareth Evans)
Dom w głębi lasu (Drew Goddard)
Pewnego razu w Anatolii (Nuri Bilge Ceylan)
Dziewczyna z tatuażem (David Fincher)
Na zawsze Laurence (Xavier Dolan)
Dredd 3D (Pete Travis)
Kochankowie z Księżyca (Wes Anderson)
Niezniszczalni 2 (Simon West)
Errors of the Human Body (Eron Sheean)
Wojownik (Gavin O' Connor)
Artysta (Michel Hazanavicius)
Take Shelter (Jeff Nichols)
Zabójczy Joe (William Friedkin)
Margaret (Kenneth Lonergan)
Poza szatanem (Bruno Dumont)
Ścigana (Steven Soderbergh)
To nie jest film (Mojtaba Mirtahmasb, Jafar Panahi)
Raid (Gareth Evans)
Dom w głębi lasu (Drew Goddard)
Pewnego razu w Anatolii (Nuri Bilge Ceylan)
Dziewczyna z tatuażem (David Fincher)
10. Cosmopolis, reż. David Cronenberg
10. Mroczny Rycerz powstaje, reż. Christopher Nolan
Postać grana przez Roberta Pattinsona to Patrick Bateman na miarę XXI wieku w wydaniu zombie, zaś jego limuzyna to cacko rodem z filmów sci-fi. Adaptacja książki wybitnego postmodernisty ma formę eseju, zasypującego widza atakami na kapitalizm, które choć nieszczególnie odkrywcze, osiągają swój doskonały moment autoironii, gdy jedna z bohaterek podczas swojej tyrady komentuje płonącego człowieka: ale to już było. Metaliczny chłód filmu i jego narracyjna nieprzystępność udowadnia, że Cronenberg konsekwentnie rozwija swoją autorską wizję, w której nie ma miejsca na kompromisy i spełnianie oczekiwań widzów. I jak to ostatnio bywa z jego dziełami, Cosmopolis niesprawiedliwie krytykowano i pominięto.
W ramach przeciwieństwa, obok arthouse'owego Cronenberga, znalazło się też miejsce dla mainstreamego Nolana. Choć podtrzymuję większość zarzutów z linkowanej recenzji, to po drugim seansie muszę przyznać, że film urósł i mocniej poczułem to, co chciał osiągnąć reżyser. Megalomaństwo też w cenie.
09. Biała noc, reż. Frederic Jardin
Dziennikarz piszący dla Slantu trafnie umieścił ten francuski film akcji w przedziale chaos cinema. Dwa Bourne'y wyreżyserowane przez Paula Greengrassa są tutaj najbliższym odniesieniem, i nawet jeśli nie stanowią żadnej inspiracji na poziomie fabularnym, to w samym sposobie filmowania mają ze sobą wiele wspólnego. Tempo ustawione jest na złamanie karku, a montaż frenetyczny, co świetnie oddaje stale pogarszający się stan psychiczny i fizyczny głównego bohatera. Co więcej, wynosząc starą, dobrą szkołę ze Szklanej pułapki, twórcy filmu rozsądnie zawęzili miejsce akcji, przez co atmosfera, pomimo dużego zagęszczenia ludzi, staje się klaustrofobiczna. Słowem podsumowania - wyborne disco inferno.
08. Bogowie ulicy, reż. David Ayer
Rychło w czas Ayers kręci swój najlepszy film i potwierdza, że w kategorii policyjnych kryminałów jest bezkonkurencyjny. Z racji zastosowanej techniki kręcenia, widz zawsze jest blisko akcji, przyjmując rolę świadka wydarzeń. Co najważniejsze, wcale nie chodzi tutaj o realizm, bo ten jest w najlepszym wypadku umowny, a znakomite wykorzystanie najbardziej charakterystycznych elementów konwencji buddy movies z found footage. Jednak to chemia między Jakiem Gylenhaalem i Michaelm Peną czyni największą różnicę, duetem na swoich prawach napędzającym narrację niemal tak dobrze, jak czynią to Phoenix i Hoffman w Mistrzu. Bo już po 10 minutach zaczynamy im kibicować. Bez nich rok 2012 byłby uboższy.
07. Barbara, Christian Petzold
Petzold staje się już stałym bywalcem moich list. Jego pierwsza część projektu Dreileben spokojnie wygrywa jako mój film roku 2011. Formalnie i narracyjnie, najnowsze dzieło wcale nie odbiega od tamtego. Znowu sprawy w jakiś sposób zagrażające egzystencji protagonistki są spychane na drugi plan, ale i tak ich odczuwanie jest na tyle intensywne, że nigdy nie mamy pewności, co może nastąpić. Reżyseria jest przemyślana w każdym detalu i stonowana, podnosząc napięcie w odpowiednich momentach, ale przesłanie filmu jest mniej cyniczne, niż w Dreileben - Etwas Besseres als den Tod, bo w Barbarze Petzold wkracza na rejony kina humanistycznego. Ma to związek przede wszystkim z rolą, jaką gra magnetyczna Nina Hoss - lekarki próbującej wydostać się z totalitarnych Niemiec. Nie jest to arcydzieło na miarę poprzedniego filmu, ale kontynuuje znakomitą passę reżysera, już w tej chwili lidera niemieckiej kinematografii.
06. Miss Bala, reż. Gerardo Naranjo
Panoramiczne kino akcji Micheala Manna miało swój moment chwały za sprawą meksykańskiej Miss Bali. Mniejsza z tym, że produkcja jest z 2011 roku, bo warto ją nagłośnić. Pokazywana tutaj piekielna odyseja młodej dziewczyny, która pragnie się dostać do konkursu piękności, ale przez przypadek staje się marionetką na posyłki dla gangu, stanowi jawnie krytyczną metaforę samego Meksyku - państwa nękanego przez nieustanną i brutalną walkę z kartelami, doprowadzającą do zanikania porządku społecznego i pogłębiania korupcji na najwyższych szczeblach władzy. Naranjo niemal idealnie wyważa akcję z budowaniem napięcia i atmosfery, kurczowo trzymając się realizmu, nawet jeśli sama historia (luźno oparta na autentycznych wydarzeniach) momentami może wydawać się lekko nieprawdopodobna. Fantastyczne, szerokoekranowe zdjęcia dodają prawdziwej epickości jego wizji, a role aktorów są takie jak powinny być - przekonywające. Krytyk Jim Hoberman określił film jako przerażającą Alicję w Krainie Czarów, co myślę całkiem nieźle oddaje nader realny koszmar głównej bohaterki.
05. Głębokie błękitne morze, reż Terrence Davies
Mało kto potrafi wyreżyserować obsesyjny melodramat z takim wyczuciem formy jak Davies. Wizualnie, jest to poziom bliski Wong Kar-Waia z okresu Spragnieni miłości. Aktorsko jest nie mniej spektakularnie. Wyborna Rachel Weisz dostarcza prawdopodobnie swoją najlepszą kreację w życiu, potwierdzając po raz kolejny, że jej talent dramaturgiczny jest niepodważalny. Postać Weisz kontynuuje w pewnym sensie nową tradycję w twórczości reżysera, mianowicie obrazu kobiety-samobójczyni. Gdzie Gillian Anderson w cudownym Świecie zabawy została zniszczona przez własne środowisko, to Weisz na własne życzenie doprowadza się do ruiny: odrzuca spokojne, ale nudne życie w dobrobycie ze swoim starszym mężem, oddając się młodszemu i niżej usytuowanemu mężczyźnie. Z cyklu nieszczęśliwej i burzliwej miłości, ale opowiedzianej pięknie i bez sztampy. Warto obejrzeć już dla samego początku.
04. Skyfall, reż. Sam Mendes
Zdecydowanie najlepszy blockbuster roku. Skyfall jest dla mnie drugim najlepszym epizodem w 50-letniej karierze filmowej Jamesa Bonda. Choć nie jest tak radykalny i spójny jak Casino Royale, to wydaje się świetnie łączyć stare z nowym, a zarazem w intrygujący sposób restartować całą serię. Złośliwi mogą rzec, że po raz któryś, i faktem jest, że nie wiadomo co nastąpi dalej. Ale w pięknych zdjęciach wybitnego operatora Rogera Deakinsa i klasowej reżyserii Sama Mendesa widać szansę na coś trwałego. Tym bardziej, że dwa dni temu film przekroczył miliard dolarów w zyskach z całego świata.
Gdzie w Casino Royale zaczynaliśmy przygodę z agentem dopiero co zyskującym status 007, to tu widzimy go trochę niepasującego do swoich czasów, reliktu w dobie chwili, w której wystarczy jeden klik by coś zmieść z powierzchni ziemi. Gdzie Casino Royale odwracał constans serii, czyniąc Bonda po raz pierwszy seksualnym obiektem, to Skyfall nieśmiało odsłania jego backstory i pogłębia "matczyną" relację z M, co skrzętnie wykorzystali freudyści w swoich napuszonych i powtarzanych do znudzenia analizach. Bond Daniela Craiga w Casino Royale zaczynał jako socjopata na usługach rządu z przerośniętym ego, ale miłość do Vesper Lynd odsłoniła rejony wrażliwości wcześniej niespotykane w wydawałoby się niezmiennym kulturowo wizerunku agenta. To zbliżyło kinową wersję do tej z książek Fleminga (wcześniej próbowano tego w bardzo dobrym, choć szalenie nierównym W służbie jej królewskiej mości). W niesłusznie demonizowanym Quantum of Solace, choć faktycznie zbyt zbliżającym się do stylu filmów z Bourne'm, Bond był zmęczony i ponury, ukierunkowany jedynie zemstą za śmierć jego ukochanej. Bliski w tym kontekście do Licencji na zabijanie, ale znacznie od niego sprawniejszy i ciekawszy, film wydawał się dead endem, bo pewne było, że kolejny taki zabiłby serię. Skyfall z klasą wplótł ekscytację znaną z ery Connery'ego, ale jednocześnie utrzymał się szlaku Bonda poważnego. Podejmował świetną grę z własną przeszłością, unikając w swoich sprytnych aluzjach nachalności okropnego Śmierć nadejdzie jutro. A zapomniałbym dodać, że motyw przewodni Adele jest najlepszym od czasu Duran Duran.
03. Holy Motors, reż. Leos Carax
Po ciężkiej, ale na swój sposób fascynującej Poli X, Carax wraca po 13 latach z materiałem zaskakująco przyswajalnym jak na swoją szaloną wizją. Swobodna narracja, na pozór chaotyczna, płynnie przechodzi z jednego niesłychanego epizodu w kolejny, dokonując - być może przypadkowo, być może nie - zamachu na konwencjonalną strukturę opowiadania. Denis Lavant, przywracając nam obraz tego, jakimi aktorami byli kiedyś Charlie Chaplin czy Buster Keaton, daje absolutny aktorski tour de force, ze zwinnością kota wchodząc w kolejne wcielenia. Największym cudem jest tutaj, jak aktor daje radę odgrywać totalnie różnorodne role, wymagające co chwilę innych środków. W jednej wciela się w opiekuńczego ojca, który zostaje okłamany przez ukochaną córkę, w innej w umierającego starca, by dla odmiany stać się bandziorem, który zabija samego siebie lub aktorem motion capture (mój ulubiony fragment). Jest w filmie trochę z fantasmagorii, jakie kręcił w latach 70. wielki Jacques Rivette, ale poczucie humoru Caraxa jest chytrzejsze. Jak kilku krytyków słusznie zauważyło, gdzie Miłość Hanekego było symboliczną śmiercią kina, to Holy Motors jest jego odrodzeniem, manifestacją czegoś nowego. Radosna anihilacja narracji z rodzaju "film musi opowiadać konkretną historię" często wpada w pułapkę awangardowych niestrawności dla pseudointelektualistów. Jednak w Holy Motors pseudointelektualizm i bufonada jest tak urocza i zaraźliwa, że nie da się przejść wobec niego obojętnie. Kochaj albo rzuć. Ja kocham.
01. Tabu, reż. Miguel Gomes
01. Mistrz, reż. Paul Thomas Anderson
Konceptualny majstersztyk Gomesa to przyszły klasyk współczesnego kina. Zakazana miłość, egzotyczne lokacje, klasyka muzyki popowej, i nie kto inny jak krokodyl - to wszystko zamknięte jest w formalnie wzorcowym dziele, które w swoim hołdzie dla kina niemego bez problemu prześciga takiego Artystę. Zarazem Tabu to konstrukcja zwodnicza, bo na początku czułem się słodko zdezorientowany, bo wydawało się, że reżyser nie kwapił się za bardzo odsłonić temat przewodni. Ale to tylko do czasu, bo powolutku wszystko pięknie ustawiło się w drugą godzinę, w której nie słyszymy żadnych dialogów, jedynie głos narratora, dźwięki otoczenia i muzykę. I przeżywamy gorące uczucie między młodymi, pięknymi bohaterami, których w pierwszej części poznajemy jako starców. I jest to najlepsza filmowa godzina całego roku.
Z kolei Mistrz to klasyk literatury amerykańskiej na ekranie, ale nie oparty na żadnej książce. Zresztą padały tu i ówdzie porównania do dzieł Dona DeLillo i Williama Gaddisa, co dla mnie stanowi najwyższą oznakę uznania. Phoenix i Hoffman stworzyli najwybitniejszy aktorsko duet ostatnich kilku lat, ale to wszyscy doskonale wiedzą. Zaś Anderson scementował swoją pozycję jako obecnie najwybitniejszego autora kina amerykańskiego dziełem tak ekscentrycznym, tak dziwacznie rozkładającym punkty dramaturgicznie, że w sumie nie dziwię się niemałej ilości niezadowolonych, choć ich nie rozumiem. Im dłużej Mistrz trwał, tym bardziej się narracyjnie rozpadał, stawał się epizodyczny. Pomysł to świetny, bo potęgujący już i tak dezorientujące chwyty narracyjne Andersona. A formalnie nie ma o czym mówić. O ambicji twórcy mówi wiele już sam format - jest to pierwszy film od 1996 roku kręcony na taśmie o szerokości 65 mm.
Wielu krzyczy od czasu premiery, że jest to film tak naprawdę o niczym, ale to właśnie ta wieloznaczność i mnogość interpretacji stanowi o jego sile (mamy scjentologię, kult jednostki, traumę wojenną, Amerykę powojenną, kontynuację obsesji reżysera w relacjach ojciec-syn...). W sumie, Anderson zapodaje drugą po swoim opus magnum ("Aż poleje się krew") kronikę historii Stanów Zjednoczonych, a mówiąc ściślej, rodzących się postaw w konkretnym okresie. Jeśli nie wiadomo co chciał powiedzieć, to wiadomo tyle: wraz z Tabu jest najbliższym kandydatem do kanonu. Niezbędne kino.
super blog polecam ;) !!
OdpowiedzUsuń