Lil Wayne, Tha Carter IV, 2011 Nie wiem co się stało z Lilem Waynem, ale najnowsze cacko tego diabelnie charyzmatycznego rapera jest niemrawe jak drugie serwisy Agnieszki Radwańskiej. Albo więzienie dało mu tak w kość, albo typ się po prostu wypalił (co sugerowała wcześniej wyprawa w rap-rockowe bagno), bo trudno znaleźć wytłumaczenie dlaczego właściwie tak niewiele pozostało z jego słynnej nawijki, opartej o zwariowaną i zaraźliwą artykulację. Bronią Wayne'a od początku było to, jak jego gierki słowne brzmiały - liczyła się barwa głosu, perfekcyjny flow, sposób w jaki zakręcał frazy. Optymalny poziom rapu Wayne'a przypomina gitarowe popisy Eddie Van Halena czy innego wirtuoza, ale bez tych wszystkich masturbacji, jedynie czysta przyjemność słuchowa. Teraz ten rap jest dziwnie spokojny, wydaje się mało inspirujący, prawie bez życia, choć niby wszystko jest na miejscu. Kiedyś, mało który MC miał z nim szansę wytrzymać więcej niż 20 sekund, taka była prominencja techniczna Way...
Blog filmowo-muzyczny