To Die Like a Man, reż. João Pedro Rodrigues, rok 2009
Na początku lat 90-tych słynny festiwal Sundance przechodził prawdziwy zalew niezależnych produkcji, które bezpardonowo przełamywały obyczajowe bariery, śmiało prezentując mniejszości seksualne gejów, lesbijek, biseksualistów i transseksualistów. Wychodząc z hedonistycznej, materialistycznej Ameryki Reagana lat 80-tych, postrzegającym epidemię AIDS jako chorobę homoseksualistów, wielu młodych twórców postanowiło wyjść poza stereotypowy krąg postrzegania swojej mniejszości i w szorstkim, agresywnym stylu przemówić własnym, bezkompromisowym głosem. W latach 1991-92 fala filmów o tematyce gejowskiej była na tyle duża i gwałtowna, że nie trzeba było długo czekać, aż ktoś sprowadzi ją do wspólnego mianownika. Tak więc transgresywne "Poison" Todda Haynesa, nowofalowe "The Living End" Gregga Arakiego czy kameralne "The Hours and Times" Christophera Muncha stały się zjawiskiem ogólnie określanym jako New Queer Cinema. Termin wymyśliła B. Ruby Rich, po raz pierwszy używając go w magazynie "Sight and Sound" w 1992 roku. Funkcjonował on przez kilka lat, analogicznie przypominając nowofalowe zjawiska z poprzednich dekad. Ten kontrowersyjny nurt dosyć szybko się jednak wypalił, bo pierwsze, intrygujące dokonania zamieniły się później w przewidywalne, niesmaczne, przepełnione seksem historie o niczym. Rzecz jasna, filmy o homoseksualistach czy transwestytach nie były żadną nowością, żeby wymienić wczesne przykłady - awangardowe filmy Andy'ego Warhola, intencjonalnie kiczowate i obleśne kino Johna Watersa, tęskne i poetyckie "Mala Noche" Gusa Van Santa i "Je, tu, il, elle" Chantal Akerman, ale nigdy wcześniej nie kręcono ich na taką skalę. New Queer Cinema dokonało niemałego przewrotu w postrzeganiu homoseksualistów na ekranie i zarazem pozwoliło się w jakimś stopniu przebić do większej świadomości widzów, goszcząc w Hollywood. Mam tutaj na myśli kariery Haynesa, Van Santa oraz Arakiego. "Brokeback Mountain", głośny dramat Anga Lee, był najlepszym potwierdzeniem prób wychodzenia kina gejowskiego w Hollywood - prosta, sentymentalna historia o zakazanej miłości na tle pięknych krajobrazów zyskała spore uznanie i nominacje do Oskara. Komedia "I Love You Phillip Morris" to inny przykład z ostatnich lat, gdzie popularni aktorzy wcielają się w rolę homoseksualistów. Choć koneserem takiego kina nigdy nie byłem i nie będę, to z tego co widziałem, najlepiej prezentuje się znakomity "Happy Together" Wong Kar-Waia - film fragmentaryczny w narracji, brawurowo zagrany przez Tony'ego Leunga i Leslie Cheunga, nie tyle zainteresowany stroną erotyczną związku mężczyzn tej samej płci, co ich burzliwymi relacjami i problemami.
"To Die Like a Man", portugalska tragikomedia sprzed 2 lat, pokazywana między innymi na festiwalu w Cannes, jest jednym z najlepszych i najciekawszych filmów z kategorii Queer ostatnich kilkunastu lat. Opowiada historię życia Antonio, mężczyzny, który żyje od lat jako kobieta pod imieniem Tonia. Będąc doświadczoną Drag Queen, musi zmagać się nie tylko z gasnącą popularnością performerki klubowej, ale także z nieubłaganym upływem czasu, młodszym, nieprzewidywalnym kochankiem i brakiem normalnych relacji z synem. Jej pragnieniem jest zmiana płci, która w domyśle ma się stać lekarstwem na wszystkie problemy.
W opisach tego filmu, a szczególnie postaci głównej bohaterki pada porównanie do niemiłosiernie depresyjnego dramatu W roku 13 pełni Rainera Wernera Fassbindera. Trochę w tym racji można odnaleźć, bo tak jak w przypadku głównego bohatera filmu Fassbindera, transwestyty Elviry, Tonia nie potrafi uciec od upokorzeń, które musi znosić ze strony swojego kochanka czy pałającego nienawiścią syna. Pomijając to, że oba obrazy są wyjątkowo depresyjne, to na tych podobieństwach bym skończył, bo charakterystyka obu postaci znacznie się od siebie różni. Tonia Rodriguesa jest o wiele cieplejszą i spokojniejszą istotą niż tragiczna i zrozpaczona Elvira. Elvira jest stale poddawana męczarniom psychicznym i przemocy fizycznej, co bardzo szybko doprowadza ją do samobójczych stanów, a Tonia, choć pogrążona w cichej rozpaczy, żyje ciągle nadzieją.
João Pedro Rodrigues jest często zestawiany z Pedro Almodovarem, ale trudno mi w jego filmie odnaleźć punkty styczne między obydwoma reżyserami. Gdy filmy Almodovara są przepełnione fabularnymi ekstrawagancjami, wyraziście zarysowanymi inklinacji w stronę campowskiej estetyki, to styl Rodriguesa wyraża się w bardziej przytłumionym, melancholijnym kluczu. Rytm narracyjny jest zadziwiająco wolny, momentami ślimaczy; zdjęcia - pomijając nasycenie kilku scen czerwonym lub niebieskim kolorem - raczej oszczędne w formie.
Jest taki moment w filmie, gdy bohaterzy udają się na nocne polowanie i w pewnym momencie przysiadają na ziemi, patrzą w krajobraz, kamera zamiera na kilka minut w statycznym kadrze i rozbrzmiewa utwór "Calvary" Baby Dee. Ten piękny fabularny przestój jest ciekawym przykładem wielkiej uwagi, jaką przywiązuje reżyser do zależności między dźwiękiem, a obrazem. Jego bohaterzy często śpiewają smutne pieśni fado, pełne głębokiej tęsknoty i pragnień, wyrażając poprzez to swoją ostatecznie nieosiągalną pogoń za szczęściem.
★★★½
Komentarze
Prześlij komentarz