No i jest. Może jeszcze nie ukształtowana w pełni, bo pewnie się coś zmieni do końca roku, ale bardziej może dojść do zamiany pozycji, niż jakichś nagłych odkryć płytowych, które dziwnym sposobem mi umknęły wcześniej. Dla zaawansowanych słuchaczy ta lista nie będzie niczym zaskakującym, ale liczę, że może ktoś nieznający jednej z tych płyt odkryje coś fajnego. Jest to też wstęp przed główną listą tegoroczną, czyli podsumowaniem lat 2000-2009. Ale wracając do 2009. Jaki był? Zaskakująco bogaty w dobre albumy i miałem wielki problem przy układaniu tej dziesiątki i dalszych numerków. Może nie kończyło się wyrywaniem włosów, ale było blisko. Rok 2008 to przy tym pikuś i nie wracam do niego za często. Do tego już wiem, że będę nie raz, ale dość przynudzania, czas na konkrety:
10. Natural Snow Buildings, Shadow Kingdom
Umiłowany przez rzeszę użytkowników na Rate Your Music duet wydał jak zwykle przydługawy album, który jednak posiadał w sobie tą magię, jaką obiecywano mi od początku na RYM i jakimkolwiek blogu, poświęconym niezależnej muzyce. W przeciwieństwie do ich "najpopularniejszego" i nie słusznie (wybaczcie, jestem heretykiem) uważanego za najlepszy w ich dorobku The Dance of the Moon and the Sun (no jest dobry, ale nie aż tak jak pieją fanatycy), dzieło to faktycznie w pełni umie zahipnotyzować słuchacza przez 24 minutowe drony, a folkowe "przerywniki" w ładny sposób zaakcentować niemałą wrażliwość, jaka drzemie w tym intrygującym projekcie. Oby tak dalej.
09. Zelienople, Old Ways to Nowhere
Dla mnie ta grupa pretenduje do miana jednej z najwybitniejszych tej dekady. Konsekwentnie (i często) nagrywają albumy o niezwykłej nastrojowości, uzyskiwanej zazwyczaj za pomocą dosyć oszczędnych środków. W ogóle ich powściągliwość połączona z zapędami ku późniejszemu wcieleniu Talk Talk jest zawsze rzeczą przeze mnie mile widzianą, bo mało kto podąża tą ścieżką. Tego typu dźwiękowe abstrakcje są idealnym wyborem na wieczorne słuchanie muzyki przez słuchawki. A jej następczyni Give It Up może być wyjątkowo satysfakcjonującym dodatkiem do tej wieczornej sesji.
08. David Sylvian, Manafon
Ostatnimi czasy pan Sylvian zaszył się w swoim domu na wsi i nie za bardzo lgnął do ludzi. Po doskonałym "Blemish" z 2003 roku, jak przystało na niego kazał nam dosyć długo czekać na następczynię. Zbierając wielkie nazwiska z kręgów muzyki improwizacyjnej nagrał kolejny set muzyki totalnie bezkompromisowej, mocno osadzonej w awangardzie. Na "Manafon" pojawiły się większe ślady melodii, aniżeli jej poprzedniczce, co mogło ją czynić trochę przystępniejszą płytą, ale proszę się nie dać zwieść (kieruje to dla niezaznajomionych z nią). Sylvian nie ma zamiaru wracać na rejony swoich wcześniejszych, kompozycyjnych płyt. Teraz jak ryba w wodzie odnajduje siebie w improwizacjach, które są odpowiednią formą muzyczną dla jego skomplikowanego, ekscentrycznego umysłu. Może i "Blemish" jest pozycją lepszą, ale na szczęście Sylvian po sześciu latach przerwy, nie zawiódł mnie.
07. Animal Collective, Merriweather Post Pavillion
Jedna z tych płyt, wokół których wrzawa i głosy uznania przekraczały dopuszczalne granice. Od początku dziennikarze i blogerzy prali opiniami, że jest to jeden z najlepszych (jak i nie najlepszy) album XXI wieku, więc moje oczekiwania wobec niego były ogromne. Na początku się rozczarowałem i głowiłem, o co tym wszystkich ludziom chodzi, ale po czasie, gdy peany ucichły, powróciłem i stwierdziłem, że to bardzo dobra rzecz. Podoba mi się w niej to, że chłopaki zaczynają tworzyć w bardziej piosenkowej stylistyce, która dobrze służy ich dziwacznym, nie książkowym technikom produkcyjnym, ale dzieje się to w sposób naturalny, a nie wymuszony. Psychodelia, elektronika, pop a'la XTC - wszystko to bardzo przyjemnie jest podane i otwiera ciekawą perspektywę na przyszłość. A niedawno wydaną EPkę "Fall Be Kind" potraktujcie jako dobry suplement do największego bohatera muzyki alternatywnej tego roku.
06. Legion Of Two, Riffs
Mocna rzecz. Projekt dwóch dublińczyków, Alana O'Boyle'a i Davida Lacey'a to wyjątkowo udana fuzja noise'u, industrialu i dubu, z której nie dość, że bije potęga brzmienia (oparta o żywą perkusję), to na dodatek wszystko jest utrzymane w wyjątkowo ponurej tonacji. Zdolność z jaką intensyfikują hałas w niesamowitym "Handling Noise" jest godna wczesnych poczynań Supersilent, a "It Really Does Take Time" mógłby pozazdrościć niejeden artysta z dubstepowych okolic. Jeżeli Dublin miałby się doczekać własnego "Trainspotting", to ten album bym wybrał jako ścieżkę dźwiękową do niego.
05. Sunn O))), Monoliths & Dimensions
Królowie rozciągania akordów w czasie od chwili ukazania się świetnego, groteskowego horroru płyty "Black One" zaczynają wprowadzać pewne urozmaicenia do swojej toczącej się jak walec, ultra wolnej muzyki, i wychodzi im to na zdrowie. Nie stojąc w miejscu i zarazem nie zdradzając własnych korzeni, nagrali kapitalną płytę, której zarówno blisko do drone metalu, jak i awangardowego jazzu. Bardzo duży personel przewinął się przy nagrywaniu tej płyty, doskonale dopasowując się do stylu jaki prezentuje grupa, wzbogacając jednocześnie ich tkankę muzyczną o np. angielski rożek czy smyczki. Wyszło tak, że nic się ze sobą nie gryzie. Czas pokaże, ale kto wie czy za parę lat nie będę uznawał tej płyty za ich najlepszą.
04. Mastodon, Crack The Skye
Bez wątpienia panowie są w wielkiej formie - trzeci doskonały album pod rząd to nie lada sztuka w czasach, gdzie po wydaniu jednego udanego nagle zaczyna się wszystko rozpadać. W metalu zdecydowanie ciężej o równą formę, więc tym większa moja radość, że Mastodon (a także Sunn O)))) ciągle się rozwija, nie tracąc zbytnio swojego ukąszenia. Na tej płycie, ukąszenie grupy jest jakby lżejsze, mocniej podparte solidnymi, "miększymi" niż zazwyczaj melodiami i jak zwykle błyskawicznymi riffami. Naleciałości progresywnego rocka, zauważalne już na "Blood Mountain" tutaj przejęły pałeczkę, przybierając formę kilku częściowych kompozycji jak "The Czar". Przejście ze sludge metalu na progresywny metal w tym wypadku odbyło się bez większych spięć. Chociaż wokale w tym zespole nigdy nie będą należeć do ich największych plusów, to na pewno nie jest tak źle z melodiami, jak pisał Mariusz Herma w swojej recenzji. Co tu dużo pisać. Nie ma mowy o detronizacji.
03. The Flaming Lips, Embryonic
Najmilsza niespodzianka tego roku to dla mnie podwójny album grupy, której strasznym zwolennikiem nigdy nie byłem. Zawsze ich doceniałem, a "The Soft Bulletin" to niezaprzeczalnie bardzo ładny album popowy (tylko trochę nierówny). A tu Wayne Coyne i spółka zademonstrowali tak niepohamowaną wyobraźnię i swobodę, że od razu powinni brać ich inni doświadczeni muzycy jako wzór. Cieszyłbym gdyby U2 wykazywało tego typu intencje, ale wszystkiego mieć nie można. Na "Embryonic" dzieje się tak wiele, że nie warto wyjaśniać - cała zabawa z podwójnymi albumami polega na tym, że jego przeróżne uroki odkrywa się samemu. Oczywiście jest tu chaos stylistyczny, ale to zawsze jest wpisane w ryzyko nagrywania tak dużej ilości materiału. Odkładając inspiracje psychodelią lat 60-tych spod znaku Pink Floyd i Red Krayola czy krautrockiem, ja odbieram to dzieło jako "Biały album" naszych czasów. Bym zapomniał o okładce napisać - jedna z najlepszych tego roku. Long Live The Lips!
02. Junior Boys, Begone Dull Care
Kompletnie nie rozumiem narzekań na tą płytę. Tak lekkiego, równego i sympatycznego materiału wcześniej nam nie zaserwowali, a przecież poprzeczkę mieli zawieszoną naprawdę wysoko. Faktem jest, że stracili tą niezwykle nęcącą, letnią melancholię dwóch ostatnich płyt, ale w zamian zaproponowali uporządkowaną od początku do końca myśl muzyczną, prostą, ale zabójczo skuteczną. Ilość świetnych melodii, jakie tutaj nagromadził kanadyjski duet jest zatrważająca, a co najważniejsze, dla mnie ta płyta ciągle się broni. Przy słuchaniu tego albumu zawsze nasuwa się mi myśl, że to ich "Die Mensch Maschine" Kraftwerka - apogeum formy protoplastów między innymi syntezatorowego popu. Nie jest też koincydencją, że dwóch moim zdaniem najlepszych dziennikarzy muzycznych w Polsce pisało o niej w bardzo pozytywnym tonie. W kontekście wprowadzania mnie w dobry nastrój, "Begone Dull Care" nie ma sobie równych w tym roku.
01. Grizzly Bear, Veckatimest
Nie mogło być inaczej. Odkąd usłyszałem ten album, wiedziałem, że będzie jednym z albumów roku. W przypadku niego byłem lekko zaskoczony, bo biorąc pod uwagę ich poprzedni album, "Yellow House", to liczyć na rewelację nie mogłem. Tam grupa była zbyt introwertyczna muzycznie, a ich wielogłosowe śpiewanie, przypominające partie Beach Boys'ów, choć dosyć imponujące, nie pozostawiało za wiele w pamięci. Pewnie to był czynnik newralgiczny, dlaczego otwartość "Veckatimest" odebrałem jako objawienie. Świdrujące melodie poprzednika przemienili na bardziej doniosłe i przystępne, osiągając momentami nieskazitelny, piękny wymiar. Niezmiennie, melancholijny nastrój spowijał ich muzykę, ale okazjonalnie pozwalali na trochę przebłysków optymizmu i pogodności w swoim repertuarze, jak w moim faworycie "Two Weeks". Spoglądając na to z perspektywy czasu, jest to drugi album folkowy, który wygrywa u mnie w podsumowaniu rocznym. W tamtym, bukoliczny debiut "Fleet Foxes" bez problemu wyprzedził konkurencję. W tym była ona o niebo silniejsza, co świadczy jak bardzo ten "Veckatimest" mi się podoba. Na koniec wyjawię pytanie, które mi się ciągle nasuwa, jeśli chodzi o ten album. Mianowicie, czy mogę odbierać go jako początek dojrzałego stylu kompozytorskiego, który będzie owocował w kolejne tak udane wydawnictwa, czy przypadkową erupcję niewątpliwego talentu młodej grupy? W przeszłości, w podobnej sytuacji Guillemots mnie zawiedli. Mam nadzieję, że Grizzly Bear, a także Fleet Foxes tego nie zrobią.
Reszta mojej listy znajduje się tu.
10. Natural Snow Buildings, Shadow Kingdom
Umiłowany przez rzeszę użytkowników na Rate Your Music duet wydał jak zwykle przydługawy album, który jednak posiadał w sobie tą magię, jaką obiecywano mi od początku na RYM i jakimkolwiek blogu, poświęconym niezależnej muzyce. W przeciwieństwie do ich "najpopularniejszego" i nie słusznie (wybaczcie, jestem heretykiem) uważanego za najlepszy w ich dorobku The Dance of the Moon and the Sun (no jest dobry, ale nie aż tak jak pieją fanatycy), dzieło to faktycznie w pełni umie zahipnotyzować słuchacza przez 24 minutowe drony, a folkowe "przerywniki" w ładny sposób zaakcentować niemałą wrażliwość, jaka drzemie w tym intrygującym projekcie. Oby tak dalej.
09. Zelienople, Old Ways to Nowhere
Dla mnie ta grupa pretenduje do miana jednej z najwybitniejszych tej dekady. Konsekwentnie (i często) nagrywają albumy o niezwykłej nastrojowości, uzyskiwanej zazwyczaj za pomocą dosyć oszczędnych środków. W ogóle ich powściągliwość połączona z zapędami ku późniejszemu wcieleniu Talk Talk jest zawsze rzeczą przeze mnie mile widzianą, bo mało kto podąża tą ścieżką. Tego typu dźwiękowe abstrakcje są idealnym wyborem na wieczorne słuchanie muzyki przez słuchawki. A jej następczyni Give It Up może być wyjątkowo satysfakcjonującym dodatkiem do tej wieczornej sesji.
08. David Sylvian, Manafon
Ostatnimi czasy pan Sylvian zaszył się w swoim domu na wsi i nie za bardzo lgnął do ludzi. Po doskonałym "Blemish" z 2003 roku, jak przystało na niego kazał nam dosyć długo czekać na następczynię. Zbierając wielkie nazwiska z kręgów muzyki improwizacyjnej nagrał kolejny set muzyki totalnie bezkompromisowej, mocno osadzonej w awangardzie. Na "Manafon" pojawiły się większe ślady melodii, aniżeli jej poprzedniczce, co mogło ją czynić trochę przystępniejszą płytą, ale proszę się nie dać zwieść (kieruje to dla niezaznajomionych z nią). Sylvian nie ma zamiaru wracać na rejony swoich wcześniejszych, kompozycyjnych płyt. Teraz jak ryba w wodzie odnajduje siebie w improwizacjach, które są odpowiednią formą muzyczną dla jego skomplikowanego, ekscentrycznego umysłu. Może i "Blemish" jest pozycją lepszą, ale na szczęście Sylvian po sześciu latach przerwy, nie zawiódł mnie.
07. Animal Collective, Merriweather Post Pavillion
Jedna z tych płyt, wokół których wrzawa i głosy uznania przekraczały dopuszczalne granice. Od początku dziennikarze i blogerzy prali opiniami, że jest to jeden z najlepszych (jak i nie najlepszy) album XXI wieku, więc moje oczekiwania wobec niego były ogromne. Na początku się rozczarowałem i głowiłem, o co tym wszystkich ludziom chodzi, ale po czasie, gdy peany ucichły, powróciłem i stwierdziłem, że to bardzo dobra rzecz. Podoba mi się w niej to, że chłopaki zaczynają tworzyć w bardziej piosenkowej stylistyce, która dobrze służy ich dziwacznym, nie książkowym technikom produkcyjnym, ale dzieje się to w sposób naturalny, a nie wymuszony. Psychodelia, elektronika, pop a'la XTC - wszystko to bardzo przyjemnie jest podane i otwiera ciekawą perspektywę na przyszłość. A niedawno wydaną EPkę "Fall Be Kind" potraktujcie jako dobry suplement do największego bohatera muzyki alternatywnej tego roku.
06. Legion Of Two, Riffs
Mocna rzecz. Projekt dwóch dublińczyków, Alana O'Boyle'a i Davida Lacey'a to wyjątkowo udana fuzja noise'u, industrialu i dubu, z której nie dość, że bije potęga brzmienia (oparta o żywą perkusję), to na dodatek wszystko jest utrzymane w wyjątkowo ponurej tonacji. Zdolność z jaką intensyfikują hałas w niesamowitym "Handling Noise" jest godna wczesnych poczynań Supersilent, a "It Really Does Take Time" mógłby pozazdrościć niejeden artysta z dubstepowych okolic. Jeżeli Dublin miałby się doczekać własnego "Trainspotting", to ten album bym wybrał jako ścieżkę dźwiękową do niego.
05. Sunn O))), Monoliths & Dimensions
Królowie rozciągania akordów w czasie od chwili ukazania się świetnego, groteskowego horroru płyty "Black One" zaczynają wprowadzać pewne urozmaicenia do swojej toczącej się jak walec, ultra wolnej muzyki, i wychodzi im to na zdrowie. Nie stojąc w miejscu i zarazem nie zdradzając własnych korzeni, nagrali kapitalną płytę, której zarówno blisko do drone metalu, jak i awangardowego jazzu. Bardzo duży personel przewinął się przy nagrywaniu tej płyty, doskonale dopasowując się do stylu jaki prezentuje grupa, wzbogacając jednocześnie ich tkankę muzyczną o np. angielski rożek czy smyczki. Wyszło tak, że nic się ze sobą nie gryzie. Czas pokaże, ale kto wie czy za parę lat nie będę uznawał tej płyty za ich najlepszą.
04. Mastodon, Crack The Skye
Bez wątpienia panowie są w wielkiej formie - trzeci doskonały album pod rząd to nie lada sztuka w czasach, gdzie po wydaniu jednego udanego nagle zaczyna się wszystko rozpadać. W metalu zdecydowanie ciężej o równą formę, więc tym większa moja radość, że Mastodon (a także Sunn O)))) ciągle się rozwija, nie tracąc zbytnio swojego ukąszenia. Na tej płycie, ukąszenie grupy jest jakby lżejsze, mocniej podparte solidnymi, "miększymi" niż zazwyczaj melodiami i jak zwykle błyskawicznymi riffami. Naleciałości progresywnego rocka, zauważalne już na "Blood Mountain" tutaj przejęły pałeczkę, przybierając formę kilku częściowych kompozycji jak "The Czar". Przejście ze sludge metalu na progresywny metal w tym wypadku odbyło się bez większych spięć. Chociaż wokale w tym zespole nigdy nie będą należeć do ich największych plusów, to na pewno nie jest tak źle z melodiami, jak pisał Mariusz Herma w swojej recenzji. Co tu dużo pisać. Nie ma mowy o detronizacji.
03. The Flaming Lips, Embryonic
Najmilsza niespodzianka tego roku to dla mnie podwójny album grupy, której strasznym zwolennikiem nigdy nie byłem. Zawsze ich doceniałem, a "The Soft Bulletin" to niezaprzeczalnie bardzo ładny album popowy (tylko trochę nierówny). A tu Wayne Coyne i spółka zademonstrowali tak niepohamowaną wyobraźnię i swobodę, że od razu powinni brać ich inni doświadczeni muzycy jako wzór. Cieszyłbym gdyby U2 wykazywało tego typu intencje, ale wszystkiego mieć nie można. Na "Embryonic" dzieje się tak wiele, że nie warto wyjaśniać - cała zabawa z podwójnymi albumami polega na tym, że jego przeróżne uroki odkrywa się samemu. Oczywiście jest tu chaos stylistyczny, ale to zawsze jest wpisane w ryzyko nagrywania tak dużej ilości materiału. Odkładając inspiracje psychodelią lat 60-tych spod znaku Pink Floyd i Red Krayola czy krautrockiem, ja odbieram to dzieło jako "Biały album" naszych czasów. Bym zapomniał o okładce napisać - jedna z najlepszych tego roku. Long Live The Lips!
02. Junior Boys, Begone Dull Care
Kompletnie nie rozumiem narzekań na tą płytę. Tak lekkiego, równego i sympatycznego materiału wcześniej nam nie zaserwowali, a przecież poprzeczkę mieli zawieszoną naprawdę wysoko. Faktem jest, że stracili tą niezwykle nęcącą, letnią melancholię dwóch ostatnich płyt, ale w zamian zaproponowali uporządkowaną od początku do końca myśl muzyczną, prostą, ale zabójczo skuteczną. Ilość świetnych melodii, jakie tutaj nagromadził kanadyjski duet jest zatrważająca, a co najważniejsze, dla mnie ta płyta ciągle się broni. Przy słuchaniu tego albumu zawsze nasuwa się mi myśl, że to ich "Die Mensch Maschine" Kraftwerka - apogeum formy protoplastów między innymi syntezatorowego popu. Nie jest też koincydencją, że dwóch moim zdaniem najlepszych dziennikarzy muzycznych w Polsce pisało o niej w bardzo pozytywnym tonie. W kontekście wprowadzania mnie w dobry nastrój, "Begone Dull Care" nie ma sobie równych w tym roku.
01. Grizzly Bear, Veckatimest
Nie mogło być inaczej. Odkąd usłyszałem ten album, wiedziałem, że będzie jednym z albumów roku. W przypadku niego byłem lekko zaskoczony, bo biorąc pod uwagę ich poprzedni album, "Yellow House", to liczyć na rewelację nie mogłem. Tam grupa była zbyt introwertyczna muzycznie, a ich wielogłosowe śpiewanie, przypominające partie Beach Boys'ów, choć dosyć imponujące, nie pozostawiało za wiele w pamięci. Pewnie to był czynnik newralgiczny, dlaczego otwartość "Veckatimest" odebrałem jako objawienie. Świdrujące melodie poprzednika przemienili na bardziej doniosłe i przystępne, osiągając momentami nieskazitelny, piękny wymiar. Niezmiennie, melancholijny nastrój spowijał ich muzykę, ale okazjonalnie pozwalali na trochę przebłysków optymizmu i pogodności w swoim repertuarze, jak w moim faworycie "Two Weeks". Spoglądając na to z perspektywy czasu, jest to drugi album folkowy, który wygrywa u mnie w podsumowaniu rocznym. W tamtym, bukoliczny debiut "Fleet Foxes" bez problemu wyprzedził konkurencję. W tym była ona o niebo silniejsza, co świadczy jak bardzo ten "Veckatimest" mi się podoba. Na koniec wyjawię pytanie, które mi się ciągle nasuwa, jeśli chodzi o ten album. Mianowicie, czy mogę odbierać go jako początek dojrzałego stylu kompozytorskiego, który będzie owocował w kolejne tak udane wydawnictwa, czy przypadkową erupcję niewątpliwego talentu młodej grupy? W przeszłości, w podobnej sytuacji Guillemots mnie zawiedli. Mam nadzieję, że Grizzly Bear, a także Fleet Foxes tego nie zrobią.
Reszta mojej listy znajduje się tu.
Komentarze
Prześlij komentarz