Dobra, skłamałem jakiś czas temu, że "Biała wstążka" będzie moim filmem roku. Powody są dwa. Po pierwsze - uznałem, że muszę się trochę hamować w mojej niepoprawnej ostatnio admiracji dla pana Haneke. Po drugie - jego świetny (widzicie!) film, gdy go po czasie przeanalizowałem i opadł zachwyt, wzbudził trochę mniejsze emocje niż te dzieła, które go wyprzedziły. Są to jednak rozważania oparte o niuanse, więc wyjaśnię inną, dosyć nietypową jak na mnie cechę tegorocznej listy. Tak się złożyło, że połowa filmów nie jest datowana na ten rok, a 2008 i nawet 2007. Dzieje się tak ze względu usłyszenia o nich i obejrzenia po raz pierwszy dopiero w tym. Specjalnie ustawiłem sobie próg dopuszczalności do 2 lat od premiery, by nie były zbyt stare. Tego typu praktyki nie są niczym nowym, bo krytycy filmowi w taki właśnie sposób często układają swoje listy. Osobną kwestią jest to, że pewnie w 2010 roku zacznie się nadrabianie zaległości. Oczywiście np. w czerwcu 2010 będzie ta lista wyglądała inaczej, więc tę formę uznaję za chwilowo niezwykłą.
Mój stosunek do tego nietuzinkowego filmu kryminalnego trafnie wyjaśnia sentencja, która pada w filmie - "Czasami lubię, kiedy w filmie ludzie po prostu siedzą. I nic nie mówią." Dokładnie tak głównie się zachowuje czarnoskóry bohater filmu, który dostaje zlecenie, ale nie wiemy czego dotyczące. Piękne hiszpańskie lokacje, w jakich się obraca, dodają filmowi niespotykanej wcześniej na taką skalę u reżysera, wizualnej atrakcyjności. Dialogów jest jak na lekarstwo, ale przynajmniej zachowują charakterystyczny, pozornie poważny Jarmuschowski humor. Ciekawa obsada - między innymi Bill Murray, Tilda Swinton czy Gael García Bernal - dodaje trochę monotonnemu filmowi sporego uroku i pomimo nieprzychylnej krytyki, można go uznać za całkiem udany.
09. Moon, reż. Duncan Jones
Pisałem już o tym. "Avatara" nie widziałem jeszcze, ale póki co ten umieszczę jako najlepszy przykład sci-fi tego roku.
08. Pewnego lata, reż. Olivier Assayas
To jeden z tych leniwie toczących się filmów, które po skończonym seansie wprawiają w melancholię. Zaczyna się od pełnego radości świętowania 75 urodzin matki trojga dzieci, które zjawiły się w raz ze swoimi rodzinami w pełnej cennych przedmiotów posiadłości. Gdy miesiąc później matka umiera, rodzeństwo ponownie się spotyka, by zadecydować o losach zabytków i samego domu. Mówiąc oględnie, jeden z tych filmów, w których niby nic się nie dzieje, ale w sposób naturalny potrafiących uchwycić różne odcienie życia.
07. Tulpan, reż. Sergei Dvortsevoy
Nie zdarzyło mi się wcześniej oglądać filmu, w którym miejscem akcji był kazachski step, więc samo w sobie uznałem to za wydarzenie. Jest to bardzo ciekawy komediodramat opowiadający o młodym mężczyźnie, który właśnie skończył służbę wojskową i żeby stać się pasterzem musi sobie znaleźć żonę. Tytułowa Tulpan to obiekt jego zainteresowania, ale na jego nieszczęście nie kwapi się, by zostać jego żoną. Film pokazuje jak marzenia są brutalnie weryfikowane przez rzeczywistość, co w sumie jest dobrze znaną i starą prawdą o życiu.
06. La mujer sin cabeza, reż. Lucrecia Martel
Eliptyczny, enigmatyczny i ekscentryczny - te słowa dobrze oddają to niewątpliwe oryginalne dzieło. O fabule wiemy tyle, że nic nie wiemy - powiem dosyć mętnie. Na początku filmu widzimy jak protagonistka potrąca samochodem coś na drodze. Jej rodzina wmawia jej, że to był pies, ale ona jest święcie przekonana, że człowiek. Pani Martel zamiast drążyć tą tajemnicę, wolała się skupić na pokazywaniu dnia z życia głównej bohaterki i jej rodziny. Zabieg ten dezorientuje i dzięki temu pozostawia zagadkę intrygująco nierozwiązaną.
05. Koralina i tajemnicze drzwi, reż. Henry Selick
Animacja nie dla dzieci. Jak na ten gatunek i tym bardziej od amerykanów, dosyć mroczna. Niezadowolona ze swoich rodziców Koralina odkrywa w nowo zamieszkałym domu drzwi do innego świata, gdzie wszystko jest idealne i jej rodzice zdecydowanie przebijają tych prawdziwych. Z czasem jednak zaczyna się pojawiać złowróżbna rysa w tej pozornie utopijnej, alternatywnej rzeczywistości. Kapitalnie wykonana technicznie, ponura, gotycka baśń odwołuje się do uczucia z dzieciństwa, gdy być może zdarzyło się nam czasem pomyśleć "dlaczego nie mam lepszych rodziców".
04. Biała wstążka, reż. Michael Haneke
Wcześniejsza deklaracja uległa nagłej zmianie, ale to dobrze. Przynajmniej nie jestem aż tak przewidywalny.
03. Bękarty wojny, reż. Quentin Tarantino
Temat ładnie wyczerpał inny kolega. Na taki triumfalny powrót do formy z czasów "Pulp Fiction" wszyscy czekaliśmy. Oby tak dalej Quentin.
02. The Hurt Locker, reż. Kathryn Bigelow
Zbierające praktycznie wszędzie nagrody, dzieło pani Bigelow jest prawdopodobnie najlepszym filmem wojennym dekady, a na pewno o konflikcie w Iraku. To co jest jego wielką bronią, to szczególny brak gloryfikacji amerykańskich żołnierzy, a wręcz przeciwnie - co niektórych można uznać za szaleńców. Od dawna wiadomo też, że Bigelow potrafi kręcić kino akcji (patrz "Na fali"), ale napięcie jakim poddaje nas, gdy śledzimy poczynania jednostki saperskiej jest momentami nie do zniesienia. Warto też docenić wnikliwość, z jaką pokazała różnice w charakterach trojga żołnierzy - są to detale, które tylko pogłębiają dzieło. Mocny i zasłużony kandydat na Oskara.
01. Głód, reż. Steve McQueen
Bezkompromisowy debiut reżyserski, który pochodzi z roku 2008, ale mocniej o nim było słychać w tym. Opowiada historię członka paramilitarnej grupy IRA Bobby Sandsa, który w raz z innymi domaga się, by traktowano ich jak więźniów politycznych, a nie jak zwykłych kryminalistów. Postanawia on przeprowadzić strajk głodowy, który wymusi decyzję na zmianie ich statusu. Szczególnie cieszy w tym obrazie fakt, że reżyser nie zamierzał apoteozować swojego bohatera, pokazując go w sposób zdystansowany. Zamiar Sandsa (znakomicie zagranego przez Michaela Fassbendera) można uznać za czyste samobójstwo i, co ciekawsze, wydaje się być bardziej powodem osobistym niż politycznym, przez co odebrałem go w pewnym sensie jako osobę dla której życie nie miało większego znaczenia. Niewiarygodna konwersacja w środku filmu między nim, a księdzem, trwająca blisko 20 minut na dwóch długich ujęciach jest dla mnie jednym z najlepszych momentów filmowych całej dekady. Surowo nakręcony, naturalistyczny do bólu, wstrząsający obraz.
The Limits of Control jest filmem "bez akcji", jak mowil Jarmusch, ale masz racje, jest udany...tyle, ze trzeba by go oceniac w zupelnie innych kryteriach, niz zwykle to robimy - bo wciagac nie moze wciagac rozwojem wypadkow, co do ktorych i tak nam niewiele mowia. Mozna za to niezle sie zabawic ta zgadywanka, kim byla postac grana przez Murraya, kogo ten bohater zabil. Do tej pory sie spieramy ze znajomymi, oni mowia, ze bog, ja mowie, ze sens. Tak by to wynikalo z tych tajemniczych dialogow z kolorowymi postaciami, ktore spotyka. Ale pewnie jest wiecej interpretacji...
OdpowiedzUsuńNo wieloznaczność tego filmu w pewnym sensie odwołuje się do "Truposza" i właśnie niektórzy uznali najnowszy za najlepszy od czasu tamtego dzieła. Film "bez akcji" też trzeba umieć zrobić i jest to nie lada sztuka, a interpretacje i tak spisuje na straty, bo być może nie taki jest punkt zamierzenia. Krótkie wykłady na temat różnych form sztuki za to okazały się strzałem w dziesiątkę i mogą stanowić pewien komentarz do opinii na temat jej dzisiejszej roli. Co głowa to inna opinia, więc lepiej samemu obejrzeć i się przekonać o tym :)
OdpowiedzUsuń