Postanowiłem napisać trochę o Apichatpongu Weerasethakuli, osobie, która pewnie nie za wiele mówi nawet dosyć zaawansowanym fanom X muzy, dobrze obeznanym w kinie światowym ostatnich lat. Filmy tego 39-letniego tajlandzkiego reżysera nie są zbytnio reklamowane, a przy naszym kulejącym repertuarze kinowym, tym bardziej ciężko je zobaczyć, a co dopiero zdobyć. A tak się składa, że jest on przez wielu fachowców uznawany za jednego z najoryginalniejszych i najciekawszych reżyserów XXI wieku. Tak na przykład pisał o nim Dennis Lim przy okazji recenzowania filmu "Choroba tropikalna" - "Apichatpong Weerasethakul jest na samotnej misji zmieniania tego, jak postrzegamy filmy. Bogate i dziwne, postmodernistyczne i prehistoryczne, jego dzieła pielęgnują stan przypominający łagodne oszołomienie i euforyczne poddanie się."
Z założenia, gdy natkniemy się po raz pierwszy na któryś z jego filmów, możemy wysunąć trochę inne wnioski - praktycznie nic się na ekranie nie dzieje; kamera porusza się wolno; przeważają długie ujęcia i plany ogólne kadrów; dialogów jest jak na lekarstwo, i choć wizualnie jest bardzo atrakcyjnie, to brakuje jakiejkolwiek logicznej struktury. Zamiast euforycznego poddania, bliżej byłoby do letargicznej bezwarunkowości. A żeby jeszcze było śmieszniej - w połowie film potrafi przeskoczyć w kompletnie odrębne miejsce czy powtórzyć wcześniejsze "wydarzenia" z innej perspektywy. Jednak początkowe wrażenia faktycznie ustępują później na rzecz wspomnianej euforii, bo obcujemy z czymś świeżym i nieoczywistym.
Powyższy opis dotyczy dwóch filmów reżysera, które widziałem - "Chorobę tropikalną" oraz "Światło stulecia". Ten pierwszy, zbudowany z dwóch segmentów, najpierw opowiada historię budzącego się romansu między żołnierzem i wiejskim chłopakiem, by później ją przerwać i umiejscowić obydwu bohaterów w dżungli, gdzie według miejscowej legendy ludzie są przemieniani w mityczną, dziką bestię. Drugi jest hołdem dla rodziców reżysera, składającym się z dwóch części, w których pojawiają się ci sami bohaterowie i dialogi, ale lokacja i zakończenia są inne. W obu przypadkach jest to kino niezwykle refleksyjne, spokojne, poruszające się swoim własnym rytmem, przypominającym słoneczne, leniwe dni lata. Aktorzy-amatorzy są, mówią, odczuwają, robią coś, ale trudno mówić, by przeradzało się to w jakiś konkretny układ zdarzeń, co akurat odbieram jako duży pozytyw. Relatywnie podsumowując, oba filmy to wzorcowe kino w kategorii ledwo istniejącej narracji.
Eksperymentalne podejście Weerasethakula nie każdemu przypadnie do gustu. Jego wyjątkowość za to jest niepodważalna. W czasie, gdy cierpimy na brak wizjonerstwa wśród młodych twórców, to on w raz z autorami pokroju Jia Zhangke i Carlosa Reygadasa faktycznie próbuje zmienić nasze podejście do oglądania filmu. Wcale nie daleko mu jest do poziomu Andrieja Tarkowskiego, Roberta Bressona i Carla Dreyera (kolejność nieprzypadkowa) - twórców, z którymi jego styl ma trochę wspólnego. Apichatpong na tle światowego kina stoi jako nieskazitelny minimalista, co pozwala mu być jednym z najbardziej hipnotyzujących. Jest to jeden z głównych powodów, dlaczego zamierzam obejrzeć resztę jego filmów, do czego również zachęcam osoby poszukujące nowych wrażeń w kinie.
Jakby ktoś pytał, "Chorobie tropikalnej" i "Światłu stulecia" daję po ★★★★
Komentarze
Prześlij komentarz