Przejdź do głównej zawartości

The Gun Club - przemoc, seks i używki


Ostatnio odświeżam sobie dawno nie słuchane płyty, by przekonać się na ile bronią się po dłuższym czasie nie obcowania z nimi. I tak w tej sentymentalnej wycieczce natrafiłem na dwa uwielbiane przeze mnie albumy mało znanego zespołu The Gun Club, pochodzącego z miasta aniołów. Zaczynał on na początku lat 80-tych, należąc do dosyć ciekawego, rodzącego się wówczas nurtu punk-rocka zmieszanego z bluesem, country i psychobilly w stylu The Cramps. Wśród innych zespołów były jeszcze bardziej znane X i mniej znane The Flesh Eaters. Omawiane The Gun Club było inspiracją między innymi dla The White Stripes i generalnie styl tego nurtu miał niemałe znaczenie dla całego zjawiska garage rock revival z nowego wieku.

To co wyróżniało tę grupę to osoba wokalisty i gitarzysty - Jeffrey Lee Pierce'a. Ekstrawagancki, blond włosy lider o wysokim, jęczącym głosie dokonywał w swoich kompozycjach nie lada sztuki - potrafił być tak przekonywujący i hipnotyzujący w tym co robił, że uchodziło mu płazem dosyć częste fałszowanie. Do tego, gdy weźmiemy pod uwagę problemy z używkami - narkotykami i alkoholem - to szybko wyodrębnimy burzliwą sylwetkę, która starała się żyć, jakby jutra miało nie być. Tego typu cechy i podejście genialnie sprawdzały się w jego muzyce. Dwie płyty, które darzę szczególną sympatią to ich dwie pierwsze - "Fire Of Love" z 1981 roku i "Miami" z 1982 roku. Nie dość, że Pierce i jego kompania zademonstrowała oryginalne połączenie ostrej, punk-rockowej stylistyki z archaicznymi, amerykańskimi gatunkami jak blues i country, to potrafiła wzbogacić je przede wszystkim niesamowitą aurą. Dodać trzeba, że w obu przypadkach trochę inną.

Według konsensusu, najwyżej cenioną płytą grupy jest debiut "Fire Of Love". A powodów daje do tego wiele. Rozpoczyna się triumfalnie z rozpędzonym "Sex Beat", który w pewnym sensie jest tak samo zapalczywym manifestem zespołu jak "Pretty Vacant" Sex Pistolsów. W nim od razu wychodzi na wierzch psychotyczna natura Pierce, odzwierciedlająca się w tekstach jak "We can fuck forever but you will never get my soul". Dodaje ona dodatkowej, delirycznej otoczki już niespokojnej muzyce. To nic jednak w porównaniu co podaje nam następnego. "Preaching the Blues", utwór legendy bluesa Roberta Johnsona we własnej aranżacji lidera jest absolutnym majstersztykiem pod względem operowania kontrastem dynamicznym, cicho-głośno. Od niego opuszczamy czysto brzmiący punk-rock i przenosimy się na terytorium bagiennej, skwarnej krainy delty Missisipi lat 30-tych i 40-tych - głównej inspiracji muzyków - gdzie blues był tak samo autentyczny jak i mityczny. Właśnie historie z życia tamtych muzyków dawnej Ameryki ożywiał w swoich tekstach Jeffrey. Gdy dodamy jego łkający głos i rozrywającą, chaotyczną grę na gitarze, to wypisz wymaluj mamy przed sobą człowieka opętanego przez ducha jakiegoś nieznanego, przedwcześnie zmarłego bluesmana. Na całą tą nieposkromioną moc składały się też spokojniejsze elementy, jak bliska country "Promise Me", zdradzające wrażliwszą stronę natury Pierce'a. Wyznania typu "I will fuck you until you die, bury you and kiss this town goodbye" z kapitalnego "Jack On Fire" mogą świadczyć inaczej, ale w tym kontekście jest to idealnie pasujący element niezwykłej układanki.
♫♫♫½

Rok późniejszy "Miami" prezentował trochę inne brzmienie i Pierce'a w nowym wydaniu. Bardziej sucho wyprodukowana, pozbawiona gęstości poprzedniczki, uwypuklała mocniej głos lidera, który tym razem postanowił podążać drogą mistycyzmu wokalnego Jim'a Morrison'a. Udowadnia to pierwszy utwór płyty "Carry Home", śpiewany niezwykle inspirująco, z głosem tak zmodulowanym, by jak najmocniej przypominać króla jaszczura. W tej kategorii drugi album przebija bez problemu debiut. Kolejną są melodie. W przeciwieństwie do przypominających szkice albumu "Fire Of Love" tutaj mamy do czynienia z bardziej pełnymi i przystępnymi, które bardzo szybko zapadają w pamięć. W kwestii szaleństwa wydaje się, że tym razem Pierce'a nawiedził sam diabeł, co może potwierdzać chociażby wariactwo utworu "A Devil In The Woods". Teksty zbytnio się nie uległy zmianie. Dalej tematycznie były bliskie bluesowym archetypom o chociażby wędrownym mordercy Johnie Hardym. Za to aura i nastrój się przeobraziły. Tym razem poprzez produkcję bliżej było muzyce do wysuszonych, pustynnych terenów Kalifornii, aniżeli bagien Missisipi, a do tego mocniej zaczęła w niej pobrzmiewać nuta melancholii, czego koronnym dowodem jest fantastycznie zrezygnowana ballada "Mother Of Earth". Warto też wspomnieć o przeróbce utworu Creedence Clearwater Revival "Run Through The Jungle", który w wykonaniu The Gun Club staje się jeszcze bardziej złowieszczy niż był. Z ciekawostek dodam, że na płycie udziela się wokalnie Debbie Harry, podpisana pod pseudonimem D.H. Laurence Jr.
♫♫♫

Zawsze miałem problem z wybraniem, która z tych płyt jest lepsza. Na tą chwilę cenię trochę wyżej debiut, bo wydaje się równiejszy. Inne płyty grupy, choć mniej imponujące, też można posłuchać w ramach ciekawości. Pewnie z powodu intensywnego życia, jakie prowadził Pierce, jego muzyka nie osiągnęła już nigdy potem takich wyżyn jak na początku. Pozostaje jedynie żal, że żadnej nowej muzyki od tego człowieka nie usłyszymy, bo od 1996 roku nie żyje.

Komentarze

  1. Gun Club to jedna z tych kapel, które zawsze chciałem polubić, ale nigdy mi to nie wychodziło. Aż do zeszłego tygodnia. Najpierw pewien znajomy puszczał ich kawałki w kółko, następnie trafiłem na twój tekst. No i wkręciłem się na całego.
    Mój faworyt to jednak 'Miami', choć fałsze wokalisty na debiucie bolą stopniowo coraz mniej;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale, ale! X nie było duetem :>

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz rację z X. Coś mi się ubzdurało :P Mnie Gun Club od razu chwyciło, nawet z tymi fałszami wszystkimi :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jacek Berdysz14 maja 2012 22:45

    No cóż, Panowie. Mam wiele płyt Gun Club. To wspaniały zespół, jeden z wielu, dla których punk rock był za ciasny, ale jednocześnie, dla których stanowił konieczny punkt odbicia. Dla mnie wszystkie ich studyjne albumy są kapitalne, oryginalne połączenie punka, bluesa i country. Zadziwiająco stabilne są proporcje tych elementów na wszystkich płytach, choć bez wątpienia - zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy codzienności połączenia western&country z punk - to mariaż bluesa i punka, bardzo przecież rzadki w muzyce, najbardziej decyduje o wyjątkowości Gun Club. A wokal jest zawsze taki "live", nie czuć w tym wielu podejść, tylko jak pisał Jeffrey "nie miałem co robić, więc nagrywałem, by przez chwilę zabawić się." Po prostu. I to jest istota muzyki: zabawić ludzi, to tak wiele, że naprawdę nie potrzeba tworzyć jakichś napuszonych teorii o procesie twórczym i sensie muzyki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetnie, że kolejna osoba jest fanem twórczości zespołu :) Z tym wokalem masz rację, nagrywanie na na żywo, setkę (choć na bank jakieś duble były, zresztą są też tam nakładki) daje wrażenie muzyki autentycznej, szczerej. Nikt napuszonych teorii o procesie i sensie muzyki nie tworzy ;) A o Gun Club pisać warto, bo u nas to zespół praktycznie nieznany :(

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ulubione horrory z lat 2000-2009

Dawno nie robiłem żadnej listy, więc dla odmiany wrzucam krótką z umiłowanymi horrorami z poprzedniej dekady. Nie był to okres szczególnie udany dla tego gatunku, więc niestety wyboru sporego nie miałem (albo nie dotarłem do skrytych perełek). Wyjaśnia to np. obecność na mojej liście filmu rodzaju "The Host", w połowie dramatu, w połowie horroru. Z tą klasyfikacją gatunkową to nie była taka prosta sprawa, ale gdy zestawiłem go z "Taxidermią" czy "Głodem miłości", dziełami również kategoryzowanymi jako horrory, wydał mi się zdecydowanie bardziej trafnym wyborem. The Host: Potwór, reż. Bong Joon-ho, rok 2006 Jak wyjaśniałem pokrótce we wstępie, jeden z paru filmów na liście, który nie jest czysty gatunkowo. Reżyser pomysłowo przemiela nurt Monster Movie przez społeczno-rodzinny dramat, wstrząsająco obrazując widzowi, że to własny rząd wydaje się bardziej przerażający niż ogromna, zmutowana ryba. Tak oryginalne, wciągające, a nawet niekiedy przej

ULUBIONE FILMY - MOJE I ZNAJOMYCH

Niemal 11 lat temu na wzór rankingu "Sight & Sound" stworzyłem listę swoich 10 ulubionych filmów. Teraz postanowiłem to zrobić znowu, by przekonać się, jak bardzo zmienił się mój gust. Okazało się, że zaledwie jedna pozycja z tamtego zestawienia dała radę się utrzymać . Co ciekawe, cztery filmy, które wtedy ostatecznie pominąłem (wspomniałem o nich w opisie) znalazły drogę do mojej topki. To pozostawia nam pięć zupełnie nowych tytułów.  W przeciwieństwie do tamtego wpisu z ulubionymi filmami ten jest sto razy ciekawszy, bo postanowiłem zaprosić do zabawy część znajomych. Dzięki temu mamy tutaj piękną różnorodność - przednie filmy gatunkowe, ostry arthouse, sprawdzony kanon czy kino tak złe, że aż dobre.  W ramach wyjaśnienia dodam, że zamieszczone tu listy (poza jednym wyjątkiem) na samym początku zawierają pozycję, która jest ceniona szczególnie wysoko przez uczestników zabawy. Specjalnie użyłem koloru czerwonego, pogrubienia i większej czcionki, żeby jeszcze bardziej to

Najlepsze horrory 2010-2019 (work in progress)

Poprzednią listę pierwszej  dekady  XXI wieku miałem wówczas nierozszerzoną, stąd pozycje, które się tam znalazły (pomijając top 11) nie do końca jeszcze oddawały pełen ogląd. Trochę rzeczy zobaczyłem później, ale takie są prawidła list - jest to zabawa bez końca. Horrory z lat 2010-2019 staram się śledzić uważniej, ale na pewno coś pominąłem. Myślę jednak, że dana lista dość dobrze oddaje to, co mi się podobało. Rzecz jasna nie każda pozycja jest tu czystym horrorem, ale nie oznacza to, że nie zawiera elementów charakterystycznych dla tego gatunku. Skala gwiazdkowa: trzy gwiazdki to film świetny, dwie – bardzo dobry, jedna – dobry. Sweetheart (Jd Dillard, 2019)   ★ Ekstaza (Joe Begos, 2019)  ★ Zombi Child (Bertrand Bonello, 2019)  ★ ★ ★   The Lighthouse (Robert Eggers, 2019)   ★ ★ ★ Midsommar. W biały dzień (Ari Aster, 2019)  ★ ★ ★ Mandy (Panos Cosmatos, 2018)  ★ In Fabric (Peter Strickland, 2018)  ★ ★ ★ Possum (Matthew Holness