reż. Quentin Tarantino, rok 2009
Dziś zacznę niekonwencjonalnie - od końca filmu. Skoro Tarantino przez tyle lat mógł bez skrępowania bawić się chronologią, to czemu nie ja? Dwójka mężczyzn kuca nad trzecim - ubranym w nazistowski mundur. Jeden z nich wyjmuje nóż, drugi podtrzymuje wyrywającego się, krzyczącego nazistę. Ostrze powoli dotyka jego czoła, kreśląc na nim swastykę. Swastykę o tyle oryginalną, że całkowicie nieusuwalną. "Twórca" patrzy na swoje dzieło z uśmiechem, zwracając się do kolegi: "Wiesz, co? Tym razem wyszło mi arcydzieło!". Zerkam na trójkę
przyjaciół, z którymi akurat wybrałem się na premierowy seans we wrocławskim Heliosie. Wstajemy. Z nami cała sala. Nieśmiałe oklaski przeradzają się w burzę. Noah Antwiler, znany amerykański videoblogger stwierdził kiedyś, że głupotą jest oklaskiwanie filmu. Może i jest, ale
te oklaski były nie tylko wyrazem zachwytu, ale przede wszystkim wszechogarniającej ulgi. Po dwuczęściowym, rzemieślniczo poprawnym, ale pozbawionym ducha "Kill Bill" i mocno przeciętniackim "Death Proof" - tym razem ci się udało, Quentin! I niech mnie oskalpują Bękarty, jeśli nie mam racji.
A teraz cofnijmy się do początku. Zaprawdę niewiele potrzeba, by stwierdzić, że to film Tarantino. Już sam tytuł pierwszego "aktu" - "dawno, dawno temu w okupowanej przez nazistów Francji" rozwiewa wszelkie wątpliwości. Przełom lat 30. i 40. ubiegłego stulecia. Rąbiący
drewno mężczyzna dostrzega niemieckich żołnierzy zbliżających się do jego gospodarstwa. Każe córkom wejść do domu. W tle da się słyszeć pierwsze takty utworu "Dla Elizy", chwilę później przechodzi on w partyturę a'la spaghetti-westerny Sergio Leone. Uśmiechnięty aryjczyk wchodzi do domostwa. Przedstawia się, jako Hans Landa i przybywa znaleźć ukrywanych przez pewną, francuską rodzinę Żydów. Jest taktowny, dowcipny, inteligentny. Swoim zachowaniem znakomicie usypia czujność interlokutora. Mówi biegle po francusku, niemiecku, angielsku (i nie
tylko). Stopniowo ukazuje swoje mroczne oblicze - przenikliwego "Jew Hunter", czyli Łowcy Żydów. "Fuhrer wysłał mnie" - mówi, popijając świeże mleko i paląc fajkę, "bo potrafię myśleć, jak Żyd. Tymczasem zwykły niemiecki żołnierz, potrafi myśleć tylko, jak zwykły Niemiec. By
być bardziej dokładnym - jak zwykły niemiecki żołnierz.". Gra pozorów kończy się. Jean Pierre, gospodarz domostwa, czuje ciarki przechodzące po plecach. My razem z nim. Hans Landa (w tej roli Christoph Woltz i niech mnie szlag, jeśli ten człowiek nie dostanie za swoją rolę Oskara)
dopina swego. Jego oddział dziurawi kulami podłogę. Zbiega tylko jedna dziewczynka z całej, kryjącej się pod podłogą rodziny. Shoshanna.
Druga strona konfliktu to tytułowa grupa "Bękartów", żydowskich partyzantów amerykańskiego pochodzenia, dowodzonych przez Aldo "Apache" Rainesa (najlepsza rola Brada Pitta w dorobku). "Apache", bo skalpują zabitych nazistów. A w oku cyklonu znajduje się Shoshanna ukrywająca się pod zmienionym nazwiskiem właścicielka prowincjonalnego kina, które stanie się miejscem akcji i nieuniknionego starcia wszystkich "interesantów" (łącznie z Hitlerem, Goebbelsem i Goeringiem).
Quentin Tarantino, który swoim poszatkowanym chronologicznie "Pulp Fiction" zjednał sobie serca krytyków i widzów na całym świecie, zrezygnował w "Bękartach" z tego zabiegu, jedynie dzieląc historię na trzy akty. Film zyskał dzięki temu na klarowności przekazu, a przecież
znaków firmowych pana Q jest tu i tak bez liku - długie dialogi "o niczym", pełnokrwiści bohaterowie (choć skonstruowani na bazie stereotypów), czarny humor, niczym nieskrępowana miłość do kina - w "Inglorious Basterds" jest wszystko. Widać inspiracje wspomnianymi
wyżej westernami Leone, szczególnie w długich, wolnych ujęciach, ale ktoś, komu wydaje się, że rdzeniem produkcji jest bezlitosna rzeź, jaką niegdysiejsze ofiary fundują swoim byłym prześladowcom, niech lepiej jeszcze raz obejrzy "Kill Bill". Brutalności tu najmniej ze wszystkich
produkcji Quentina, za to najwięcej konkretnej, wciągającej i z arcymistrzowską precyzją opowiedzianej fabuły. Dodajmy, że IB to chyba pierwszy film quasi-wojenny, gdzie Niemcy mówią po niemiecku, Francuzi po francusku, Hans Landa w każdym możliwym języku (nawet dwa słowa po polsku się znalazły), a Brad Pitt mówi w czymś, co anglosasi określają
mianem "Appalachian accent", czyli z charakterystycznym zaciąganiem typowym dla kmiotów z Południa.
Użyłem terminu "film quasi-wojenny", gdyż Mistrz pozwolił sobie na potraktowanie historii II WŚ w sposób dość... Dowolny. Rozgorzała przez to dyskusja w mediach (co po raz kolejny dowodzi, że media traktują swoich odbiorców, jak kompletnych idiotów, którym wystarczy w filmie pokazać, że wojna kończy się w 1944, a nie w 1945 i gromadnie w to uwierzą). Poza tym taka "Parszywa Dwunastka", ulubiony film reżysera i jedno ze źródeł inspiracji też taki znowu zgodny z annałami historii nie był, a jakoś nikt nie narzeka, za to wszyscy chwalą. Zresztą,
pisany przez dziesięć [sic!] lat scenariusz Quentin pokazał zaprzyjaźnionym Żydom, a ci aż klaskali z radości. Bo "Basterds" to film - katharsis. To nasz, postmodernistyczny sposób na poradzenie sobie z wciąż czającą się gdzieś w mroku traumą powojenną. To historia taka, jaką by być mogła. To gra naszych marzeń i wyobraźni. Czy tym właśnie nie jest kino? Miejscem, gdzie marzenia choć na te parę godzin seansu stają się rzeczywistością?
Podobnie, jak w przypadku "Pulp Fiction", tak i o "Bękartach" nie potrafię myśleć bez uczucia pokory. Czy to filmy na równym poziomie? Tak, mogę je postawić obok siebie na półce bez uczucia dysonansu. Już teraz wiem, że IB są, jak wino. I to nie wino w ujęciu Marsellusa Wallace'a z PF. "Jeśli myślisz, że z wiekiem się kwaśnieje - masz rację. Jeśli myślisz, że twój tyłek z wiekiem nabiera smaku - nie nabiera." - choć Quentin sam dawno temu napisał te słowa, wydają się one całkowicie nie przystawać do jego osoby. Takoż dziesiątkę stawiam - na pohybel krytykom wszelakim i ku uciesze widza. Przede wszystkim mojej.
10/10
przed chwila obejrzalem, ode mnie 9/10, fajna recenzja!
OdpowiedzUsuń