Festen, reż. Thomas Vinterberg, rok 1998
Manifest artystyczny jaki powzięli w 1995 roku duńscy reżyserzy Thomas Vinterberg i Lars Von Trier (a później inni) należał do najciekawszych wydarzeń kina niezależnego lat 90-tych. Ich świadoma rezygnacja z szeroko wówczas postępujących amerykańskich standardów kręcenia filmu, tudzież upiększania i czynienia go atrakcyjniejszym dla przeciętnego widza, była interesującą próbą walczenia z komercjalizacją i egoizmem za pomocą rygorystycznych zasad, mających na celu pozwolić widzowi w pełni zagłębić się w historię podejmowanej fabuły. Jak wiadomo, wzbudzili wiele kontrowersji i krytyki, która zarzucała im chęć zdobycia zainteresowania pod maskowaniem się spełniania misji oczyszczania kina. Dziwne, że na pierwszy owoc Dogmy 95 trzeba było czekać aż do roku 1998 roku, gdy Vinterberg uraczył świat swoim "Festen". Zanim to nastąpiło, po drodze był doskonały film Triera "Przełamując fale", który już posiadał wiele cech ich "dekalogu", ale to właśnie powyższy został przypisany jako Dogma #1. Okazał się on niemałym sukcesem, zbierając nagrody na wielu festiwalach w Europie i Ameryce. Ale co istotniejsze był pełnoprawnym triumfem stylu, jaki Vinterberg i reszta sobie narzucili (z małymi uchyleniami).
Reżysera do nakręcenia tego filmu zainspirowała audycja radiowa, którą usłyszał w jednej z duńskich radiostacji. Opowiada on historię rodziny, która licznie zgromadziła się, by uczcić 60-te urodziny ich zamożnego ojca Helge. W trakcie bankietu jego najstarszy syn Christian wyznaje publicznie, że w dzieciństwie on i jego siostra-bliźniaczka byli molestowani seksualnie przez niego. Zostaje to przyjęte jako niesmaczny żart, ale gdy Christian ponawia ten nieprzyjemny temat i dodatkowo oskarża ojca o przyczynienie się do niedawnej śmierci samobójczej jego siostry, rozpętuje się prawdziwa burza. Surowy, kręcony z ręki dramat Vinterberga ma kilka znamion greckiej tragedii w swojej fabule i w sposób jaki wciąga widza w swoje sidła jest bezlitosny. Relacje między rodziną już na początku wydają się dosyć specyficzne, ale napięcie wzrasta stopniowo, by od połowy filmu osiągać niewyobrażalną siłę. Bardzo ciekawą sprawą jest sam efekt reakcji, jakie pojawiły się po rewelacjach Christiana wśród nie tylko zaproszonych gości, ale tym bardziej w jego rodzeństwie. Stosunek roztargnionej siostry Heleny i porywczego brata Michaela z początku objawiał się w postaci zaprzeczenia, ale z czasem sami zaczynali powątpiewać, czy Christian faktycznie kłamał. Nie ma co się dziwić, że zgromadzeni goście i rodzina natychmiastowo chciała zakryć i zapomnieć o szkalowaniu nieskazitelnego wizerunku ich przyjaciela i ojca.
Forma, w której ta historia jest pokazywana, może niektórych zniechęcić do siebie. Czasem, gdy akcja odbywa się w ciemnych pomieszczeniach czy w nocy, niełatwo zauważyć co się dzieje na ekranie z powodu nie używania dodatkowego oświetlenia przy ich kręceniu. Również jakość obrazu wydaje się lekko chropowata, co trochę przypomina mi z wyglądu filmy z lat 70-tych. No i wspomniane ujęcia z ręki zawsze należą do kwestii spornych. Trzeba przyznać jednak, że to założenie grupy jest trafioną koncepcją w "Festen", bo dodaje niezwykłego autentyzmu. Nawet poczułem się w pewnym momencie jakbym sam był gościem-świadkiem wydarzeń na tym przyjęciu. Pomijając styl według dziesięciu przykazań Dogmy, fabuła generuje coś w rodzaju katharsis na miarę połączenia estetyki Dryera (ascetyzm inscenizacyjny) z Bergmanem (wiwisekcja psychiki). Jej tematyka nie należy do najlżejszych, ale nawet przygotowanym widzem może wstrząsnąć i solidnie zaskoczyć. Na pewno było tak ze mną. Oczywiście będę musiał obejrzeć jeszcze parę uznanych propozycji od Dogmy 95, by czynić tego typu deklaracje, ale jestem prawie stuprocentowo pewny, że przebicie "Festen" będzie niemożliwe. W końcu nie na wyrost uznawany jest za ich najlepszy film.
★★★★
Komentarze
Prześlij komentarz