Powoli przesłuchuje sobie całą dyskografię Neurosis, bez wątpienia jednej z najlepszych kapel metalowych ostatnich kilkunastu lat. Na pewno jest to grupa, która na początku ciężko wchodzi, bo pamiętam, że trudno było mi sięgać z przyjemnością po ich opus magnum "Through Silver In Blood", od którego zaczynałem przygodę z nimi. Teraz uważam go za jeden z najlepszych albumów w historii ciężkiego grania, co jest dowodem na to, że powinno się im poświęcić trochę czasu. A poniżej dwa wydawnictwa, które również warto sprawdzić.
Neurosis, Times Of Grace, rok 1999
Trzy lata po wyżej wspomnianym arcydziele, Neurosis wydało również pochlebnie przyjęty "Times Of Grace", który był pierwszym owocem współpracy z wybitnym producentem, Stevem Albinim. Tak jak ich poprzednik, jest to prawdziwie wściekła bestia, zbudowana z industrialnej ściany dźwięku, gitarowych dronów, hardcorowych wrzasków oraz zabójczo wolnych temp. Materiał jest długi (66 minut), ale wchodzi gorzej niż "Through Silver In Blood" być może dlatego, że zbytnio nie zmienili swojej stylistyki. Zasługą nowego producenta była "czystsza" produkcja niż wcześniej, ale lepsze efekty osiągnął w tej materii później. Wiadomo, najmocniejsze strony grupy - kotłujące gitary, hałaśliwe, industrialne tło, wokalista wypluwający płuca, brzmią zazwyczaj tak potężnie, że można by z tego stworzyć dobrze zaopatrzoną armię. Jednak klarowniejsza produkcja odbiera im niezwykły, wszechogarniający mrok, który potrafił wprowadzić słuchacza w niekomfortowe uczucie. Zasada jest prosta w sumie - jeśli przebrniesz przez pierwsze trzy kompozycje, to dalej nie będzie większych problemów. Czasem zdarzają się momenty, kiedy muzyka leci bez większego wywierania na mnie impresji, bo rozdawanie sierpowych na prawo i lewo bez szczególnych urozmaiceń (dudy nie wystarczą) potrafi znudzić. Ale im dalej, tym lepiej. Bardzo ciekawym utworem jest tutaj "Away", który okazał się drogowskazem dla późniejszych poczynań grupy ( a o tym przy następnej płycie). Zdradza on także, że muzycy nie byli głusi na to co się działo wtedy w muzyce, bo sample szumiącego wiatru i kobiecego głosu przypominają trochę dokonania GYBE. Zresztą końcówka płyty jest bardzo mocna, bo po wspomnianym wyżej utworze następuje tytułowy, zdecydowanie najlepszy na płycie. Jest to prawdziwa burza, która atakuje znienacka i tak gwałtownie, aż trudno uwierzyć, że trzeba było czekać ponad 50 minut na niego.
♫♫♫½
Neurosis, A Sun That Never Sets, rok 2001
Dwa lata po "Times Of Grace" kierunek jaki zaprezentował na tamtej płycie utwór "Away" stał się wyznacznikiem dla grupy na tej świetnej następczyni. Wściekłość i ciężar zostały utemperowane na rzecz spokojniejszej muzyki, bliższej otoczce post-rockowej. Nie znaczy to, że grupa kompletnie zrezygnowała z wcześniejszego stylu. Kompozycje jak zawsze wolno się snuły, przyjmując w kilku utworach role miażdżącego wszystko walca, będącego w duchu dobrego sludge metalu. Jednakże większy akcent niż wcześniej Neurosis postawiło na atmosferę, w której można było odnaleźć sporo niewymuszonego piękna, przebijającego się na powierzchnię. Desperacja w głosie Scotta Kelly'ego nigdy nie była tak przejmująca jak na tej płycie. Co jeszcze ciekawsze, w jego manierze pojawiło się trochę country'owych naleciałości, szczególnie słyszalnych w spokojniejszych momentach. Rzecz jasna, chodzi mi o taką bardziej demoniczną wersję śpiewaka country. Dynamika utworów rozwiązywana na zasadzie cicho-głośno często przybierała formę "ciszy przed burzą". W całej tej metodzie był klucz, bo majestatyczność w jaką grupa ponownie mierzyła zawsze należała do silnej strony grupy. Zaczynając spokojnie, bardzo płynnie potrafili przejść w potężne crescendo, które nie raz opadało w transowy drone. Dlatego, w pewnym momencie nasunęła mi się myśl o Neurosis jako Swans ekstremalnego metalu (nagrywając kapitalną płytę z Jarboe dwa lata później tylko umocnili mnie w tym przekonaniu). Także jak tamta grupa, zaczynali bezkompromisową muzyką, by z czasem skutecznie podawać ją wyrafinowanej obróbce. Jeśli można mówić o przystępności wobec ich dokonań, to "A Sun That Never Sets" jest całkiem dobrym wprowadzeniem dla nie zaznajomionych słuchaczy. Jest to dzieło bez większych wad i dla przykładu w kompozycji "Stones from the Sky" idealnie można usłyszeć paradoksalny urok grupy - grają ciężką, powolną muzykę, melodie są ukryte pod tonami masywnych gitar i hałasu, ale jednak wszystko to funkcjonuje jako katharsis. Szkoda tylko, że ich następna płyta "The Eye of Every Storm" nie kontynuowała formy swojego poprzednika, osadzając się za bardzo na monotonnym, niezbyt oryginalnym post-rocku.
♫♫♫♫
Komentarze
Prześlij komentarz